W środę po drodze do stajni mieliśmy coraz mniej ciekawe miny. Padał śnieg, a właściwie była to zadymka, niebo buroszare, poprzedniego dnia spadł śnieg, który zdążył się już właściwie roztopić. Jak się można domyślać, ujeżdżalnia była w opłakanym stanie, błoto po kostki. Na szczęście wyszło słońce i pogoda zrobiła się całkiem przyjemna. Marcin wziął Ejena na padok, ale po tym, jak prawie zgubił buta w błocie, dał za wygraną (zresztą koń też z trudem wyciągał nogi z bagienka). Ja postanowiłam tak łatwo się nie zrażać, znalazłam względnie suchy cypelek na głównym placu (było zupełnie pusto, inni jeźdźcy albo wybrali się w teren,albo zrezygnowali z jazdy na widok wspaniałych warunków). Tego dnia wzięłam Ejena na długą linę (7 m), bo intuicja mi podpowiadała, że w ten sposób będzie mi łatwiej się z nim bawić. Chodziło mi o to, żeby nie próbować utrzymać go w miejscu za wszelką cenę, co bywa momentami dla niego trudne, tylko pozwolić na większy "dryf", z zachowaniem względnej kontroli. Zresztą jest to lina od p. Podkowy, znacznie lepszej jakości niż ta 3,7 m. Dodatkowo przywiozłam ze sobą zakupioną niedawno plandekę oraz carrota z przyczepioną do niego foliową torebką.
Najpierw bawiliśmy się w odczulanie na torebkę, czy też "flagę", jak to nazywa Linda. Poprzednim razem Ejen nie dawał się nią dotknąć i uciekał, teraz poszło nam lepiej, pod koniec mogłam go już głaskać po całym ciele. Nie był idealnie rozluźniony, ale też nie uciekał.
Potem wzięłam plandekę. O dziwo koń zupełnie się jej nie bał, był bardzo zainteresowany nową zabawką. Dałam mu powąchać złożoną jeszcze płachtę, potem zaczęłam rozwijać ją na ziemi, co wzbudziło jego ciekawość, wcale nie uciekał, próbował ją wziąć do pyska i podnieść z ziemi, a potem jeździł po niej nosem i chciał zjeść ją razem z błotem, które było pod spodem ;)
Po chwili eksploracji postanowiłam pobawić się z nim w circling, tak, żeby przy każdym okrążeniu miał szansę przebiec po plandece. Tu przydały mi się oglądane ostatnio filmiki z Savvy Clubu. Zastosowałam inną niż dotychczas metodę odesłania, czyli: 1-sza faza, 2-ga faza, 3-cia faza, 4-faza. Przerwa. I znów 1-sza faza, 2-ga faza, 3-cia faza, 4-faza. Wcześniej powtarzałam 4-tą fazę tak długo, aż koń ruszył nogi (czego zresztą uczą na L1). Muszę powiedzieć, że ta nowa metoda, podpatrzona u Pata, okazała się znacznie skuteczniejsza. Powtórzyłam tę sekwencję 3 czy 4 razy i potem Ejen już przy 1-wszej podnosił łeb i zaczynał gorączkowo myśleć, co by tu zrobić, a przy trzeciej ruszał na koło. Na plandekę nie wszedł ani razu, ale tupał po niej kopytem, demolował ją, zwijał i miętosił przednimi nogami, miał z tym chyba masę frajdy.
Po tym, jak zaczęłam czegoś od niego wymagać i zaczął się trochę ruszać, dostał zastrzyku adrenaliny i nagle wszystko wokół zrobiło się straszne, zaczął się denerwować i płoszyć. Raz prawie mi się wyrwał, więc stanęłam przy płocie i zaczęłam robić półkola. Ten koń ma jednak ciekawską naturę - za każdym razem, jak podchodził do ogrodzenia, tupał w nie nogą i chciał oglądać. Kiedy przełożył nogę przez drążek, przestałam mu na to pozwalać, bo bałam się, że sie zaklinuje. Półkola wychodziły nieźle, do momentu, aż zaplątał się w linę. Nagle zupełnie straciłam nad nim kontrolę, zaczął panikować i coraz bardziej się plątać, więc w końcu puściłam, żeby go nie przewrócić. Wyrwał galopem do przodu, zatrzymał się przy bramie, gdzie złapała go instruktorka. Muszę mieć jakieś strategie na radzenie sobie w takich sytuacjach... Może więcej friendly z liną?
W każdym razie wróciliśmy do półkoli (inspirowałam się filmem, gdzie Pat po raz pierwszy bawi się z Allurem) i przeszłam od nich płynnie do chodów bocznych. I to był strzał w dziesiątkę! Wcześniej sideways wychodził dosyć słabo, a tym razem poszło świetnie. Zostawiłam gdzieś carrota, więc działałam tylko liną na pysk i końcówką liny na zad i chodził ślicznie. Adrenalina cały czas dość wysoko, więc do wyjścia z padoku poszliśmy sobie bokiem, bryzgając wokół błotkiem. Przy wyjściu znów się podekscytował, więc resztę drogi do stajni pokonaliśmy tyłem. Też reagował znacznie lepiej niż ostatnio.
To była bardzo udana sesja mimo, że potem przez godzinę czyściłam siebie i sprzęt z błota. (fajne piegi miałam na twarzy...) Mam wrażenie, że Ejen jest bardziej kontaktowy, kiedy może się ruszać, namawianie go do stania w miejscu jest bez sensu, bo zmienia się szybko w szarpaninę. Na początku było to potrzebne, żeby wyrobić sobie jakąkolwiek komunikację. Teraz on już rozumie podstawowe sygnały, ja też mam pewność, że jestem w stanie go opanować i mogę sobie pozwolić na harce na długiej linie. Coś mi się widzi, że ten koń gdzieś w środku jest raczej Lewopółkulowym Ekstrawertykiem, który szybko się buzuje adrenaliną i wchodzi w prawą półkulę. Czuję, że już udało mi się złapać z nim kontakt i zrobiliśy kilka kroków w naszej wspólnej podróży. Olga (właścicielka) mówiła nawet, że da się go lonżować na kantarze, co wcześniej słabo wychodziło, bo się wyrywał. Trzymajcie za nas kciuki :)
Najpierw bawiliśmy się w odczulanie na torebkę, czy też "flagę", jak to nazywa Linda. Poprzednim razem Ejen nie dawał się nią dotknąć i uciekał, teraz poszło nam lepiej, pod koniec mogłam go już głaskać po całym ciele. Nie był idealnie rozluźniony, ale też nie uciekał.
Potem wzięłam plandekę. O dziwo koń zupełnie się jej nie bał, był bardzo zainteresowany nową zabawką. Dałam mu powąchać złożoną jeszcze płachtę, potem zaczęłam rozwijać ją na ziemi, co wzbudziło jego ciekawość, wcale nie uciekał, próbował ją wziąć do pyska i podnieść z ziemi, a potem jeździł po niej nosem i chciał zjeść ją razem z błotem, które było pod spodem ;)
Po chwili eksploracji postanowiłam pobawić się z nim w circling, tak, żeby przy każdym okrążeniu miał szansę przebiec po plandece. Tu przydały mi się oglądane ostatnio filmiki z Savvy Clubu. Zastosowałam inną niż dotychczas metodę odesłania, czyli: 1-sza faza, 2-ga faza, 3-cia faza, 4-faza. Przerwa. I znów 1-sza faza, 2-ga faza, 3-cia faza, 4-faza. Wcześniej powtarzałam 4-tą fazę tak długo, aż koń ruszył nogi (czego zresztą uczą na L1). Muszę powiedzieć, że ta nowa metoda, podpatrzona u Pata, okazała się znacznie skuteczniejsza. Powtórzyłam tę sekwencję 3 czy 4 razy i potem Ejen już przy 1-wszej podnosił łeb i zaczynał gorączkowo myśleć, co by tu zrobić, a przy trzeciej ruszał na koło. Na plandekę nie wszedł ani razu, ale tupał po niej kopytem, demolował ją, zwijał i miętosił przednimi nogami, miał z tym chyba masę frajdy.
Po tym, jak zaczęłam czegoś od niego wymagać i zaczął się trochę ruszać, dostał zastrzyku adrenaliny i nagle wszystko wokół zrobiło się straszne, zaczął się denerwować i płoszyć. Raz prawie mi się wyrwał, więc stanęłam przy płocie i zaczęłam robić półkola. Ten koń ma jednak ciekawską naturę - za każdym razem, jak podchodził do ogrodzenia, tupał w nie nogą i chciał oglądać. Kiedy przełożył nogę przez drążek, przestałam mu na to pozwalać, bo bałam się, że sie zaklinuje. Półkola wychodziły nieźle, do momentu, aż zaplątał się w linę. Nagle zupełnie straciłam nad nim kontrolę, zaczął panikować i coraz bardziej się plątać, więc w końcu puściłam, żeby go nie przewrócić. Wyrwał galopem do przodu, zatrzymał się przy bramie, gdzie złapała go instruktorka. Muszę mieć jakieś strategie na radzenie sobie w takich sytuacjach... Może więcej friendly z liną?
W każdym razie wróciliśmy do półkoli (inspirowałam się filmem, gdzie Pat po raz pierwszy bawi się z Allurem) i przeszłam od nich płynnie do chodów bocznych. I to był strzał w dziesiątkę! Wcześniej sideways wychodził dosyć słabo, a tym razem poszło świetnie. Zostawiłam gdzieś carrota, więc działałam tylko liną na pysk i końcówką liny na zad i chodził ślicznie. Adrenalina cały czas dość wysoko, więc do wyjścia z padoku poszliśmy sobie bokiem, bryzgając wokół błotkiem. Przy wyjściu znów się podekscytował, więc resztę drogi do stajni pokonaliśmy tyłem. Też reagował znacznie lepiej niż ostatnio.
To była bardzo udana sesja mimo, że potem przez godzinę czyściłam siebie i sprzęt z błota. (fajne piegi miałam na twarzy...) Mam wrażenie, że Ejen jest bardziej kontaktowy, kiedy może się ruszać, namawianie go do stania w miejscu jest bez sensu, bo zmienia się szybko w szarpaninę. Na początku było to potrzebne, żeby wyrobić sobie jakąkolwiek komunikację. Teraz on już rozumie podstawowe sygnały, ja też mam pewność, że jestem w stanie go opanować i mogę sobie pozwolić na harce na długiej linie. Coś mi się widzi, że ten koń gdzieś w środku jest raczej Lewopółkulowym Ekstrawertykiem, który szybko się buzuje adrenaliną i wchodzi w prawą półkulę. Czuję, że już udało mi się złapać z nim kontakt i zrobiliśy kilka kroków w naszej wspólnej podróży. Olga (właścicielka) mówiła nawet, że da się go lonżować na kantarze, co wcześniej słabo wychodziło, bo się wyrywał. Trzymajcie za nas kciuki :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz