środa, października 08, 2008

Wizyta rodziców

Dziś do stajni przyjechali z wizytą moi rodzice. Fakir bardzo im się spodobał, ale zgodnie z postanowieniami nie pozwoliliśmy na karmienie go marchewką. Tak, jak ustaliliśmy, dziś Marcin dostał konika w swoje łapki i ćwiczył z nim ok. 1 h. Podobno początkowo w boksie Fakir go straszył i usiłował odpędzić, ale na padoku był bardzo grzeczny. To był chyba jakiś przełomowy dzień, bo wszystko wychodziło dobrze: FG (Marcin znalazł jego "itchy spot"), PG - koń chodził od 1-2 fazy, nawet w tył, DG tak samo 1-2 faza i po raz pierwszy wyszło ładne cofanie. Jojo wychodziło równiez od 1-2 fazy, a przecież jeszcze podczas ostatniej wizyty Fakir dopiero zaczął łapać, że machanie paluszkiem i liną oznacza ruch w tył. W końcu wykonał przed Marcinem coś w rodzaju ukłonu, łeb do ziemi i lizanie warg. Mam wrażenie, że uznał jego przywództwo, przynajmniej na razie. Na koniec Marcin postanowił zacząć Circling Game, ponieważ wszystko tak ładnie poszło. Dziś tylko na krótki zasięg, z carrotem położonym na grzbiecie. Szło trochę opornie, Fakir robił 2 kroki i się zatrzymywał, ale potem chyba zaczął rozumieć o co chodzi.

Później ja się z nim trochę pobawiłam, ale szło mi chyba trochę gorzej niż ostatnio. Wniosek jest taki - przy każdej wizycie tylko jedna osoba się z nim bawi, bo to znacznie bardziej skuteczne i satysfakcjonujące. Ale postanowiłam wprowadzić coś nowego, więc zrobiłam long range driving, czyli chodziłam po ujeżdżalni z długą liną, koń łaził za mną i zatrzymywał się wtedy, kiedy ja. Udało nam się też zrobić to w kłusie, ładnie biegł i zatrzymywał się kiedy trzeba. Z innych rzeczy, dziś podczas zabaw Fakir się do mnie trochę tulił, czego nie robił nigdy przedtem, przytulał do mnie pysk i mnie wąchał, nie próbując wydostać marchewki z kieszeni. Moi rodzice orzekli, że on ma do Marcina większy szacunek (w końcu to duży facet, traktuje go trochę rywalizacyjnie), a mnie bardziej lubi, ale za to mniej szanuje. Pewnie coś w tym jest.

Dopiero po zabawie, kiedy poszłam Fakira trochę popaść, daliśmy mu marchewkę. To chyba znacznie lepsza metoda. Kiedy poszłam do stajni po dziegieć do kopyt, linę przejął Marcin. Kiedy szli razem do stajni, Fakir zaoferował mu okrążanie, zrobił sam z siebie 3 okrążenia, patrząc co jakiś czas na niego, jakby mówił "Przemyślałem to i chyba już wiem o co ci chodziło. Mam rację?". Później robił to równiez na prośbę Marcina. Co za mądry koń! Tak sobie myślę, że on pomiędzy sesjami trawi to, czego się uczymy i sam sobie to rozpracowuje, dlatego tak dobrze mu idzie.

Jutro wrzucę zdjęcia, które zostały dzisiaj zrobione (a jest ich sporo).

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Tak, w sumie pracowało mi się z Fakirem doskonale, chociaż początek był… co najmniej trudny. Przyjechaliśmy w porze jedzenie, więc koń powitał mnie z pyskiem w żarełku, pogodnym położeniem po sobie uszu („Nawet nie myśl o braniu mnie teraz gdziekolwiek.”), a potem było już tylko… gorzej. Za każdym razem, gdy wchodziłem do stajni, Fakir kładł po sobie uszy i napierał na boks, tak, jakby chciał rozbić ściankę i mnie staranować. Postanowiłem to zignorować, nie wycofywać się, ani nic z tych rzeczy. Moim zdaniem to bardzo pewny siebie i swojej pozycji koń, przed którym nie należy się zbyt często cofać (w ramach pochodzenie-odchodzenie), bo to go tylko utwierdza w przekonaniu o jego przywództwie. Dałem mu w sumie 50 minut na spałaszowanie obiadu (95% jedzenie wchłonął w pierwsze 10 minut, a potem przez kolejne niemal trzy kwadranse wydłubywał jakieś pojedyncze resztki spośród słomy, acz robił to z wielkim oddaniem).
Po tym czasie uznałem, że starczy już (zwłaszcza, że stajenni wyprowadzili już większość koni z powrotem na padoki) i czas zacząć zajęcia. Wejście do boksu zostało powitane kolejnym „szczurkiem” i pozorowanym atakiem (ale natarciem, a nie kopytami), które wystałem (chociaż Fakir to naprawdę wielgaśny koń i kiedy ten olbrzym napiera to ma się takie nieprzyjemne uczucie, że zostanie po nas tylko morka plama na ścianie boksu :-P) . Fakir lubi straszyć, ale nie widziałem, żeby kiedykolwiek komuś coś zrobił. Tak było i tym razem. Chwila straszenia, a potem (wobec braku reakcji z mojej strony) spokój. Halterek założyłem już właściwie bez żadnych problemów.
A potem zaczęła się bajka. Po raz pierwszy miałem się bawić z Fakirem sam. Do tej pory, albo ćwiczyliśmy z nim na przemian, albo ćwiczyła sama Kaśka, a ja się przyglądałem (i – naturalnie –komentowałem). Wczoraj po raz pierwszy mogłem zrobić wszystko według mojego pomysłu i moim tempem. I poszło bosko! Nadal nie jestem pewien czemu – myślę, że Kaśka bardzo dobrze przygotowała go poprzednimi sesjami. Friendly – bez przeszkód, choć mam wrażenie, że to nie jest ulubiona gra Fakira. Owszem, znalazłem strasznie swędzący go punkt nad okiem i faktycznie czułem jego wdzięczność, kiedy go tam drapałem, ale poza tym jego podejście można uznać za, w najlepszym wypadku, akceptujące. Stał rozluźniony, nie próbował nigdzie iść, ale miałem wrażenie, że głównie czeka na to, co będzie dalej.
Tak więc, po „odbębnieniu” FG zaczęliśmy jeża. Nie mam wielkiego doświadczenia z PNH – do tej pory trenowałem może na pięciu różnych koniach, z czego wszystkie miały zrobiony co najmniej L1. I nigdy z żadnym nie szło mi tak dobrze, jak wczoraj z Fakirem! Przód, od pierwszej fazy! Zad, raz od pierwszej, raz od drugiej fazy! Cofanie… no tu, było trochę gorzej – za pierwszym razem 4 faza, ale potem druga, druga i… pierwsza… Szok! Potem driving. Tylko od drugiej/trzeciej (jak zawsze – ten koń nadal jakoś nie chce od sugestii zadu cofać i dopiero jak się zrobi z krok, dwa po półkolu, to się ślicznie usuwa). Przód od trzeciej, potem od drugiej i… od pierwszej. Cofanie od drugiej. I to jakie piękne cofanie! Idealnie do tyłu, bez żadnego „spływania” na boki.
Ale prawdziwy szok, to było YoYo. Na poprzednich zajęciach Fakir przy czwartej fazie robił dla Kaśki pół kroczku do tyłu. A tym razem? Od samego początku cofał przy pierwszej fazie. Tylko raz musiałem użyć drugiej fazy, żeby odszedł tak daleko, jak tego chciałem. Powrót na pierwszej fazie, ale to akurat u niego norma. Zależało mi na tym, żeby spróbować z nim czegoś zupełnie nowego, dlatego zdecydowałem się jeszcze na circlling (na początek, oczywiście, na krótkim zasięgu). Tu nie było już aż tak rewelacyjnie, ale w końcu dopiero uczył się tej gry. Przełom nastąpił, kiedy zrozumiałem, ze muszę chwilę dłużej dawać mu niewygodę, i chwilę wcześniej zaczynać jej dawanie. Na początku Fakir robił po kilka kroków (1,2) i się zatrzymywał. Potem jednak zacząłem „tapować” go Carrot Stickiem również przez chwilę po ruszeniu, kiedy jego chód napierał już jakiekolwiek sprężystości. Zacząłem też wcześniej wracać do tapowań – używałem Sticka, kiedy tylko widziałem, że koń zaczyna już zwalniać. Ostatecznie udało się zrobić po niemal pełnym kółku w każdym kierunku, ale nie chciałem go już bardziej męczyć.
Oddałem konia Kaśce i poszedłem się umyć (po FG moje ręce nabrały nieco niepokojącego, czarnego odcienia). Kiedy wracałem miała miejsce śmieszna sytuacja. Kaśka akurat ćwiczyła z nim cofanie (bodaj w ramach Jeża). Zbliżałem się do padoku i koń zaczął mi się przyglądać – dzieliło nas jeszcze jakieś 30-40 metrów. Zatrzymałem się, przyjąłem bardziej „energetyczną” pozę i zrobiłem krok do przodu. Fakir cofnął się o krok. Zrobiłem kolejny i spotkałem się z jego identyczną reakcją. Po czterech takich krokach przerwałem, bo nie byłem pewien, w jakich sposób moje działania mogą wpłynąć na relację Kaśki z koniem – w końcu to jej „polecenia” powinien wykonywać. Ale wrażenie było naprawdę niesamowite. Dzieliła nas w końcu naprawdę spora odległość. A na koniec, kiedy już odprowadzałem go do stajni, Fakir przygotował jeszcze jedną niespodziankę…
Dawałem mu się trochę popaść, jednak on po pewnym czasie podszedł do mnie, popatrzył na mnie przez chwilę, po czym… ruszył wokół mnie stępem! Rozluźniłem się i pozwoliłem mu chodzić, przekładając tylko linę z ręki do ręki (jak przy circling na normalnym zasięgu). Zrobił trzy okrążenia po czym zatrzymał się przede mną i ustawił się do mnie łbem. Zrobiłem mu trochę friendly i poszliśmy dalej. Na niewielkim placyku zrobiłem mu jeszcze na próbę cztery razy close range circling (ale bez Carrot Sticka, bo nie miałem go już przy sobie) – po dwa w każdym kierunku. Z każdym razem zrobił co najmniej po dwa okrążenia wokół mnie, przy czym tylko raz (za pierwszym razem) musiałem mu nieco „pomóc” końcówką liny, bo chciał się zatrzymać w połowie kółka. Poza tym chodził od samego wysłania, tak długo jak chciałem. Muszę przyznać, że byłem trochę zszokowany…
Wnioski są proste. Dzielimy się z Kaśką naszymi wyjazdami do stajni. Kiedy ona pracuje z Fakirem, ja tylko obserwuję, kiedy indziej robimy odwrotnie. Tylko w ten sposób da się z nim faktycznie nawiązać jakąś relację. Mam nadzieję, że zdarzą mi się jeszcze takie „sesje” jak ta wczorajsza. :-)