Tutaj mój koń decyduje, że zamiast zagalopować na kole, zagalopuje w kierunku bramy:
środa, maja 29, 2013
wtorek, maja 28, 2013
Wizyta rodzinna
Niedawno zorganizowaliśmy rodzinny piknik na Anka Rancho. Dżamal objadł się marchewek, jabłek i innych przysmaków, aż mu w brzuchu burczało ;) Moja Teściowa wsiadła na chwilę na Imbira, jako że dawniej trochę jeździła konno i chciała sobie przypomnieć. Wzięłam ją na linę i mówiłam, jak wejść w harmonię z koniem dzięki lekcji Pchającego Pasażera i "stępowania w swoim ciele". Bardzo jej się podobało.
Później wzięłam Dżamala. Bawiłam się z nim na linie 7 m, bo nie mam jeszcze lassa (Pan Podkowa je dla mnie już robi - prezent od Teściowej). Musze powiedzieć, że robienie chodów bocznych w galopie na krótszej niż lasso linie jest bardzo męczące, bo trzeba pędzić za koniem i się człowiek może łatwo zadyszeć. No i spadał mi przy okazji kapelusz ;) Dżamal bardzo ładnie robił Okrążanie w kłusie, nawet trochę się na mnie skupiał. Jednak kiedy zaczęłam ćwiczyć zagalopowania (tak, jak mnie uczyła Kasia, ze stój jako odesłanie), zrobił swój stały numer z odpaleniem i galopem w stronę bramy. Za pierwszym razem dałam się zaskoczyć, ale potem kilka razy pod rząd zastosowałam manewr z chodami bocznymi w galopie w kierunku bramy. Wydaje mi się, że trochę pomogło, bo potem robiliśmy trochę Okrążania w galopie i nie robił już żadnych problemów. Niestety galopował często na złą nogę, co świadczy o tym,że nie jest skupiony na środku koła, tylko myśli na zewnątrz. Będziemy nad tym pracować.
Potem wsiadłam i jeździłam schemat Koniczynki, a potem trochę schemat Kokardy. Dżamal nei miał jakiejś wielkiej chęci ruchu do przodu. Ciekawe, że z ziemi chętnie przyspiesza, a z siodła znacznie mniej. Może to kwestia mojego dosiadu, a może przywództwa - z siodła mam mniejszą wprawę. Starałam się stosować wyższe fazy, jeśli to było konieczne i to trochę pomogło. Później Marcin wszedł na padok i Dżamal się pod niego podczepił. To było fajne - koń szedł za Marcinem, a ja się bawiłam w pasażera :) Przyda się w terenie.
A tutaj zdjęcie, na którym proszę Dżamala o cofanie. Niedługo postaram się wrzucić ich więcej.
piątek, maja 24, 2013
Imprinting Gandalfa
We wtorek na Anka Rancho urodził się nowy źrebak od Groteski - kasztanowaty ogierek. Zgodnie z ankietą na Facebooku otrzymał imię Gandalf. Razem z Anką przyjechałyśmy do stajni godzinę po narodzinach, żeby zrobić imprinting - ona była na kursie u dr. Millera, więc wiedziała jak się to robi. Ja miałam wiedzę teoretyczną, bo sporo o tym czytałam. Groteska była bardzo spokojna i pozwoliła nam robić ze źrebaczkiem co tylko chciałyśmy. Najpierw głaskałyśmy go, kiedy leżał, nie pozwalając mu wstać - chodziło o to, żeby się rozluźnił i zaakceptował nasz dotyk. Masowałyśmy go też torebką foliową, odczulając na szeleszczące rzeczy, opukiwałyśmy kopytka jako przygotowanie do wszelkich zabiegów kowalskich, dotykałyśmy uszu, nosa i całego pyska. Początkowo trochę się wzbraniał, ale potem się zrelaksował i chyba zasnął ;)
Potem zostawiłyśmy go na jakiś czas w spokoju, ale później założyłyśmy mu halterek, a także derkę. Uczyłyśmy go ustępowania od nacisku i podążania za człowiekiem - a przynajmniej zaczęłyśmy ten proces. Przeszliśmy się wspólnie po korytarzu, oczywiście razem z Groteską. Następnego dnia powtórzyłyśmy te same czynności, z tym, że wzięłyśmy źrebaczka na płachtę - przechodził przez nią bez problemów i coraz lepiej podążał za Anką. Poniżej kilka zdjęć (nie było mi łatwo je robić, bo trzymałam Groteskę, która bardzo się kręciła).
wtorek, maja 21, 2013
Co przez to rozumiesz.... mój koń jest moim odbiciem?
Artykuł Lindy Parelli, zaczerpnięty z http://parelli-info.waw.pl
Zabawne. Tak naprawdę nigdy nie zauważyłam, że wszystkie cztery konie, które posiadałam miały ten sam problem... wszystkie były nadpobudliwe i skore do ponoszenia.
Myślałam tylko „Dlaczego wciąż wybieram konie w jednym typie?” Teraz wiem, że to nie był przypadek. Moje konie starały się mnie czegoś nauczyć, gdybym tylko miała w sobie dość pokory, żeby ich wysłuchać. W końcu je wysłuchałam i tu zaczyna się moja historia o poczuciu odpowiedzialności.
Z jakiegoś powodu lubiłam konie trudne. Było coś podniecającego w siedzeniu na 600 kg końskim żywiole tańczącym i podskakującym pode mną. Przez lata wygrywałam zawody w skokach i w krosach, podczas których dzielnie sterowałam tymi pociskami. Moje bicepsy były imponujące. Kiedyś masażystka spytała mnie, czy dźwigam ciężary! Byłam dumna ze swojej siły. Nie zdawałam sobie sprawy, że jeśli chodzi o konie, to wyrobiłam sobie mięśnie w nieodpowiednim miejscu.
Wszystko było w porządku dopóki nie zabrałam się do ujeżdżenia. Kiedy zaczęłam prosić konia o koncentrację i pozostawanie w harmonii ze mną wszystko zaczęło się rozpadać.
„Spróbuj innego wędzidła”. „Wypnij go na czarną wodzę”. „Lonżuj go w czambonie” „ Użyj tego wytoku” „Mocniej zepnij nachrapnik, żeby nie mógł otwierać pyska”.
Skorzystałam ze wszystkich rad. Spróbowałam wszystkiego. Mogłam utrzymać pysk konia zamknięty, ich głowy były zganaszowane, tak że pracowały w prawidłowym ustawieniu. Ale moje konie nie były szczęśliwe...
Jeden z nich, Regalo był coraz gorszy. Im bardziej starałam się zmusić go do współpracy, tym bardziej stawał się wybuchowy. Drugi, Siren, stopniowo robił się coraz bardziej ciężki. Tak, jakby jego naturalny wigor i siły witalne były stopniowo z niego wypompowywane. Jednak w końcu zaczęłam wygrywać na nim zawody!
W miarę jak mijały kolejne miesiące a problemy Regalo się pogarszały, słyszałam coraz częściej :”To nie twoja wina, to koń. On wymaga męskiej ręki.” Powiedziano mi, że powód dla którego nie progresujemy nie leży we mnie, w tym że się nie staram.
Stanęłam przed decyzją: sprzedać go, wysłać na emeryturę (miał 8 lat!) albo wysłać go do trenera. No cóż, w moim poczuciu to ostatnie nie wchodziło w grę. Widziałam zbyt wiele nieposłusznych koni, które moi znajomi wysłali do „odrobienia” lub „naprawienia”. Nie miałam zamiaru wystawiać mojego konia na takie przejścia.
I właśnie w tym momencie, gdy sądziłam już, że wszystkie drzwi są przed nami zamknięte, pojawiło się coś, co wydało mi się niemożliwe.
Zobaczyłam na wideo Pata Parelliego galopującego, zakręcającego, robiącego lotne zmiany nogi i zatrzymującego się w pełnym pędzie.... bez ogłowia. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam. Byłam potrójnie pod wrażeniem, ponieważ zdawałam sobie sprawę, co by się ze mną stało, gdybym spróbowała zdjąć ogłowie z któregoś z moich koni!
Nieważne, że ten człowiek miał na głowie kapelusz kowbojski, musiałam się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Naprawdę uwierzyłam, że może mieć odpowiedź na problemy moje i Regalo.
Smutne, że musiałam dojść do ściany, żeby zacząć poszukiwać prawdy. Gdybym nie napotkała na tak poważne problemy z moimi końmi, pewnie nigdy nie zainteresowałabym się systemem szkoleniowym Pata. Tak bardzo odległy był od moich zainteresowań ujeżdżeniowych... lub przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Na klinikę z Patem Parelli przybyłam dobrze przygotowana. Nawet przywiozłam ze sobą listę wszystkiego, co mi nie wychodziło z moim koniem, tak aby móc znaleźć odpowiedź na każdy z moich problemów.
Ale nic nie przygotowało mnie na spotkanie prawdy.
W czasie pierwszych dziesięciu minut dowiedziałam się, że mój koń jest tylko koniem (zwierzęciem prześladowanym, ofiarą) i tu właśnie zaczynają się moje kłopoty. Oczywiście Pat nie wskazał na mnie palcem, ale gdy zaczął mówiąc co ludzie sądzą na temat koni i jak się wokół nich zachowują, zobaczyłam siebie próbującą nakłonić mojego konia do współpracy w zamian uzyskując negatywne odpowiedzi.
Szczerze mówiąc, pomimo, że te informacje były naprawdę niesamowite, było też trudno mi je przyjąć do wiadomości. To ja powodowałam, że moje konie ponosiły. To ja ponosiłam klęskę za klęskę w komunikacji z koniem. Jak to możliwe, że jeśli nie wiedziałam na temat koni dość dużo, żeby skorygować ich błędy, to mimo to wygrywałam zawody?
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może być coś nie tak, kiedy któryś z moich koni ciągnął mnie na uwiązie, kiedy nie chciał stać spokojnie przy rozczyszczaniu... siodłaniu.... wsiadaniu, lub gdy nie chciał wsiąść do przyczepy. Tak, naprawdę dużo się nauczyłam.
W momencie, gdy w końcu stanęłam z prawdą twarzą w twarz, rozpoczęłam lekcje poczucia odpowiedzialności.
Lekcja numer 1: najpierw przyjrzyj się sobie.
Musiałam przejść przemianę w sposobie podejścia. Najpierw musiałam się nauczyć przyjąć punkt widzenia moich koni i spojrzeć na świat ich oczami. Jak wyglądam kiedy zbliżam się do nich na pastwisku? Jak je przygotowuję do siodłania? Czy w ogóle je przygotowuję? Jak koń patrzy na nasze jazdy? Czy jest to dla niego doświadczenie stymulujące?
Niełatwo było poruszać się w kręgu nowego poczucia odpowiedzialności. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że może bycie ze mną nie stanowi dla moich koni czegoś, czego oczekują. Teraz przyszedł czas na pytanie „Jak?” Jak odpowiednio zachowywać się przy koniach?
Odpowiedź leżała w prostym stwierdzeniu, musiałam zacząć myśleć jak koń. Aby to zrobić musiałam zgłębić ich psychologię... dlaczego zachowują się tak, jak się zachowują. Musiałam nauczyć się komunikować z końmi w taki sposób, jak to robią konie: używać mowy ciała; zrozumieć, że dla koni motywacją jest poczucie wygody (a nie pochwała).
Musiałam sobie zdać sprawę, że konie to zwierzęta chętne do zabawy i potrzebują stymulacji umysłowej, a nie nudnej fizycznej pracy. Nauczyłam się z nimi bawić. Zaczęłam stawiać przed nimi zadania, które prowokowały je do myślenia; zadania stymulujące zarówno ich ciała, jak i umysły; które powodowały, że stawały się odważniejsze. Zaczęłam wysyłać je nad, pod i przez przeszkody które wcześniej by wywołały w nich przerażenie!
Kiedy w końcu przestałam być tak surowa i krytyczna w stosunku do moich koni, przestały być tak spięte. Spędzanie czasu ze mną zaczęło sprawiać im przyjemność. Dla odmiany zaczęły mnie witać przy bramie padoku!
Lekcja numer 2: nie zrzucaj winy na konia.
Chyba najtrudniejszym zadaniem było nauczenie się nie zrzucania winy na konia. Musiałam się oduczyć przyklejać łatki opisujące konie. Musiałam przestać je oceniać według kryteriów: ciągnący, ponoszący, kopiący, płoszący się, itd. Powiedziałam sobie „Jeśli koń nie robi żadnej z tych rzeczy, kiedy nie ma mnie obok niego, to może odpowiedzialność za takie zachowanie spoczywa na mnie”. Hmmmm... była to trudna do zaakceptowania myśl.
Kiedyś podczas seminarium (nie mającego nic wspólnego z końmi) nauczyłam się, że jeśli nie jesteś częścią rozwiązania, to prawdopodobnie jesteś częścią problemu. W końcu musiałam przyjąć, że w moim przypadku jest to prawdą w przypadku koni. Nie mogłam więcej zrzucać na nie winy. Kiedy ja szukałam mocniejszych wędzideł i ciaśniejszych wytoków, traciłam okazję, aby zdobyć wiedzę.
Aby stać się częścią odpowiedzi musiałam zrozumieć, dlaczego moje konie zachowywały się w niepożądany sposób. Konie są niebywale wrażliwymi zwierzętami. Ich pierwszą myślą obronną jest ucieczka. Ich drugą myślą jest stój i walcz. Strach, frustracja i niezrozumienie powodują taką samą odpowiedź u wszystkich koni. Po raz pierwszy zobaczyłam, że moje konie nie były złe.. były sfrustrowane i skonfundowane.
Odkryłam, że mój sposób komunikacji nie był jasny. Nawet nie używałam przy koniach dobrego „języka”. Posługiwałam się tylko serią kopnięć i pociągnięć za wodze. Moje ręce i nogi mogły pomóc kierować koniem, ale konie nie rozumiały, gdy używałam wodzy aby je zatrzymać, ponieważ moje ciało wciąż mówiło im, że mają iść do przodu. Ono nigdy nie przestawało jechać.
Prawdą jest, że nigdy nie wierzyłam, że moje konie się zatrzymają. Mięśnie pośladków miałam wciąż napięte! W głębi zakładałam, że koń poniesie, jak tylko będzie miał ku temu okazję, w związku z tym moje emocje były wciąż napięte, podobnie jak moje siedzenie. Musiałam nauczyć się jak zamienić się na koniu w worek kartofli... przesadzać, jak gdyby w moim ciele nie było życia. Czy wiecie jak trudno jest nauczyć jeźdźca trenującego ujeżdżenie jak zmienić się w worek kartofli?
Z drugiej strony, jeśli moje konie napierały na wędzidło, to była to moja wina, że nie potrafiłam pomóc im przemóc ich klaustrofobię i nauczyć je jak ustępować od ucisku zamiast napierać nań.
Żadna z lekcji jeździeckich, jakie miałam odkąd ukończyłam 9 lat nie nauczyła mnie jak tego dokonać. Nauczył mnie tego Pat Parelli.
Zabawne. Tak naprawdę nigdy nie zauważyłam, że wszystkie cztery konie, które posiadałam miały ten sam problem... wszystkie były nadpobudliwe i skore do ponoszenia.
Myślałam tylko „Dlaczego wciąż wybieram konie w jednym typie?” Teraz wiem, że to nie był przypadek. Moje konie starały się mnie czegoś nauczyć, gdybym tylko miała w sobie dość pokory, żeby ich wysłuchać. W końcu je wysłuchałam i tu zaczyna się moja historia o poczuciu odpowiedzialności.
Z jakiegoś powodu lubiłam konie trudne. Było coś podniecającego w siedzeniu na 600 kg końskim żywiole tańczącym i podskakującym pode mną. Przez lata wygrywałam zawody w skokach i w krosach, podczas których dzielnie sterowałam tymi pociskami. Moje bicepsy były imponujące. Kiedyś masażystka spytała mnie, czy dźwigam ciężary! Byłam dumna ze swojej siły. Nie zdawałam sobie sprawy, że jeśli chodzi o konie, to wyrobiłam sobie mięśnie w nieodpowiednim miejscu.
Wszystko było w porządku dopóki nie zabrałam się do ujeżdżenia. Kiedy zaczęłam prosić konia o koncentrację i pozostawanie w harmonii ze mną wszystko zaczęło się rozpadać.
„Spróbuj innego wędzidła”. „Wypnij go na czarną wodzę”. „Lonżuj go w czambonie” „ Użyj tego wytoku” „Mocniej zepnij nachrapnik, żeby nie mógł otwierać pyska”.
Skorzystałam ze wszystkich rad. Spróbowałam wszystkiego. Mogłam utrzymać pysk konia zamknięty, ich głowy były zganaszowane, tak że pracowały w prawidłowym ustawieniu. Ale moje konie nie były szczęśliwe...
Jeden z nich, Regalo był coraz gorszy. Im bardziej starałam się zmusić go do współpracy, tym bardziej stawał się wybuchowy. Drugi, Siren, stopniowo robił się coraz bardziej ciężki. Tak, jakby jego naturalny wigor i siły witalne były stopniowo z niego wypompowywane. Jednak w końcu zaczęłam wygrywać na nim zawody!
W miarę jak mijały kolejne miesiące a problemy Regalo się pogarszały, słyszałam coraz częściej :”To nie twoja wina, to koń. On wymaga męskiej ręki.” Powiedziano mi, że powód dla którego nie progresujemy nie leży we mnie, w tym że się nie staram.
Stanęłam przed decyzją: sprzedać go, wysłać na emeryturę (miał 8 lat!) albo wysłać go do trenera. No cóż, w moim poczuciu to ostatnie nie wchodziło w grę. Widziałam zbyt wiele nieposłusznych koni, które moi znajomi wysłali do „odrobienia” lub „naprawienia”. Nie miałam zamiaru wystawiać mojego konia na takie przejścia.
I właśnie w tym momencie, gdy sądziłam już, że wszystkie drzwi są przed nami zamknięte, pojawiło się coś, co wydało mi się niemożliwe.
Zobaczyłam na wideo Pata Parelliego galopującego, zakręcającego, robiącego lotne zmiany nogi i zatrzymującego się w pełnym pędzie.... bez ogłowia. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam. Byłam potrójnie pod wrażeniem, ponieważ zdawałam sobie sprawę, co by się ze mną stało, gdybym spróbowała zdjąć ogłowie z któregoś z moich koni!
Nieważne, że ten człowiek miał na głowie kapelusz kowbojski, musiałam się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Naprawdę uwierzyłam, że może mieć odpowiedź na problemy moje i Regalo.
Smutne, że musiałam dojść do ściany, żeby zacząć poszukiwać prawdy. Gdybym nie napotkała na tak poważne problemy z moimi końmi, pewnie nigdy nie zainteresowałabym się systemem szkoleniowym Pata. Tak bardzo odległy był od moich zainteresowań ujeżdżeniowych... lub przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Na klinikę z Patem Parelli przybyłam dobrze przygotowana. Nawet przywiozłam ze sobą listę wszystkiego, co mi nie wychodziło z moim koniem, tak aby móc znaleźć odpowiedź na każdy z moich problemów.
Ale nic nie przygotowało mnie na spotkanie prawdy.
W czasie pierwszych dziesięciu minut dowiedziałam się, że mój koń jest tylko koniem (zwierzęciem prześladowanym, ofiarą) i tu właśnie zaczynają się moje kłopoty. Oczywiście Pat nie wskazał na mnie palcem, ale gdy zaczął mówiąc co ludzie sądzą na temat koni i jak się wokół nich zachowują, zobaczyłam siebie próbującą nakłonić mojego konia do współpracy w zamian uzyskując negatywne odpowiedzi.
Szczerze mówiąc, pomimo, że te informacje były naprawdę niesamowite, było też trudno mi je przyjąć do wiadomości. To ja powodowałam, że moje konie ponosiły. To ja ponosiłam klęskę za klęskę w komunikacji z koniem. Jak to możliwe, że jeśli nie wiedziałam na temat koni dość dużo, żeby skorygować ich błędy, to mimo to wygrywałam zawody?
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może być coś nie tak, kiedy któryś z moich koni ciągnął mnie na uwiązie, kiedy nie chciał stać spokojnie przy rozczyszczaniu... siodłaniu.... wsiadaniu, lub gdy nie chciał wsiąść do przyczepy. Tak, naprawdę dużo się nauczyłam.
W momencie, gdy w końcu stanęłam z prawdą twarzą w twarz, rozpoczęłam lekcje poczucia odpowiedzialności.
Lekcja numer 1: najpierw przyjrzyj się sobie.
Musiałam przejść przemianę w sposobie podejścia. Najpierw musiałam się nauczyć przyjąć punkt widzenia moich koni i spojrzeć na świat ich oczami. Jak wyglądam kiedy zbliżam się do nich na pastwisku? Jak je przygotowuję do siodłania? Czy w ogóle je przygotowuję? Jak koń patrzy na nasze jazdy? Czy jest to dla niego doświadczenie stymulujące?
Niełatwo było poruszać się w kręgu nowego poczucia odpowiedzialności. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że może bycie ze mną nie stanowi dla moich koni czegoś, czego oczekują. Teraz przyszedł czas na pytanie „Jak?” Jak odpowiednio zachowywać się przy koniach?
Odpowiedź leżała w prostym stwierdzeniu, musiałam zacząć myśleć jak koń. Aby to zrobić musiałam zgłębić ich psychologię... dlaczego zachowują się tak, jak się zachowują. Musiałam nauczyć się komunikować z końmi w taki sposób, jak to robią konie: używać mowy ciała; zrozumieć, że dla koni motywacją jest poczucie wygody (a nie pochwała).
Musiałam sobie zdać sprawę, że konie to zwierzęta chętne do zabawy i potrzebują stymulacji umysłowej, a nie nudnej fizycznej pracy. Nauczyłam się z nimi bawić. Zaczęłam stawiać przed nimi zadania, które prowokowały je do myślenia; zadania stymulujące zarówno ich ciała, jak i umysły; które powodowały, że stawały się odważniejsze. Zaczęłam wysyłać je nad, pod i przez przeszkody które wcześniej by wywołały w nich przerażenie!
Kiedy w końcu przestałam być tak surowa i krytyczna w stosunku do moich koni, przestały być tak spięte. Spędzanie czasu ze mną zaczęło sprawiać im przyjemność. Dla odmiany zaczęły mnie witać przy bramie padoku!
Lekcja numer 2: nie zrzucaj winy na konia.
Chyba najtrudniejszym zadaniem było nauczenie się nie zrzucania winy na konia. Musiałam się oduczyć przyklejać łatki opisujące konie. Musiałam przestać je oceniać według kryteriów: ciągnący, ponoszący, kopiący, płoszący się, itd. Powiedziałam sobie „Jeśli koń nie robi żadnej z tych rzeczy, kiedy nie ma mnie obok niego, to może odpowiedzialność za takie zachowanie spoczywa na mnie”. Hmmmm... była to trudna do zaakceptowania myśl.
Kiedyś podczas seminarium (nie mającego nic wspólnego z końmi) nauczyłam się, że jeśli nie jesteś częścią rozwiązania, to prawdopodobnie jesteś częścią problemu. W końcu musiałam przyjąć, że w moim przypadku jest to prawdą w przypadku koni. Nie mogłam więcej zrzucać na nie winy. Kiedy ja szukałam mocniejszych wędzideł i ciaśniejszych wytoków, traciłam okazję, aby zdobyć wiedzę.
Aby stać się częścią odpowiedzi musiałam zrozumieć, dlaczego moje konie zachowywały się w niepożądany sposób. Konie są niebywale wrażliwymi zwierzętami. Ich pierwszą myślą obronną jest ucieczka. Ich drugą myślą jest stój i walcz. Strach, frustracja i niezrozumienie powodują taką samą odpowiedź u wszystkich koni. Po raz pierwszy zobaczyłam, że moje konie nie były złe.. były sfrustrowane i skonfundowane.
Odkryłam, że mój sposób komunikacji nie był jasny. Nawet nie używałam przy koniach dobrego „języka”. Posługiwałam się tylko serią kopnięć i pociągnięć za wodze. Moje ręce i nogi mogły pomóc kierować koniem, ale konie nie rozumiały, gdy używałam wodzy aby je zatrzymać, ponieważ moje ciało wciąż mówiło im, że mają iść do przodu. Ono nigdy nie przestawało jechać.
Prawdą jest, że nigdy nie wierzyłam, że moje konie się zatrzymają. Mięśnie pośladków miałam wciąż napięte! W głębi zakładałam, że koń poniesie, jak tylko będzie miał ku temu okazję, w związku z tym moje emocje były wciąż napięte, podobnie jak moje siedzenie. Musiałam nauczyć się jak zamienić się na koniu w worek kartofli... przesadzać, jak gdyby w moim ciele nie było życia. Czy wiecie jak trudno jest nauczyć jeźdźca trenującego ujeżdżenie jak zmienić się w worek kartofli?
Z drugiej strony, jeśli moje konie napierały na wędzidło, to była to moja wina, że nie potrafiłam pomóc im przemóc ich klaustrofobię i nauczyć je jak ustępować od ucisku zamiast napierać nań.
Żadna z lekcji jeździeckich, jakie miałam odkąd ukończyłam 9 lat nie nauczyła mnie jak tego dokonać. Nauczył mnie tego Pat Parelli.
Lekcja numer 3: odpuścić sobie!
Musiałam się nauczyć jak trzymać emocje, myśli i ciało pod kontrolą bez względu na wszystko. Musiałam udowodnić moim koniom, że nie zacisnę mięśni, nie będę zła ani niesprawiedliwa wobec nich bez względu na wszystko. W końcu zaczęłam rozumieć, że ich tak zwane złe zachowanie było tylko ich mechanizmem obronnym. Zachowywały się źle, ponieważ były przestraszone lub sfrustrowane moją nieumiejętnością zrozumienia ich i nieumiejętnością przekazania im tego, co chcę.
Musiałam też nauczyć się korygować ich zachowanie wynikające z braku szacunku nie stając się przy tym niesprawiedliwa. To ogromna sztuka – dochodzenie do bycia prawdziwym jeźdźcem – w sposób naturalny.
Odkryłam, że im więcej dowiadywałam się na temat psychologii końskiej, technik porozumiewania, narzędzi porozumiewania (zamiast sztucznych gadżetów) tym bardziej nabywałam pewności siebie. W końcu zaczęłam wyczuwać kiedy rzeczy się nie układały... i przestałam zaciskać mięśnie.
Podoba mi się jeden określony typ konia... wielki, wrażliwy, pobudliwy. Absolutnie nieodpowiedni typ dla kogoś, kto nie jest prawdziwym jeźdźcem! Ale z drugiej strony, gdybym nie stanęła przed problemami, których nie potrafiłam rozwiązać, to nigdy nie wyszłabym poza plac ujeżdżeniowy i z pewnością nie przyszłoby mi nawet do głowy, aby zostać jeźdźcem z prawdziwego zdarzenia. Nawet nie zdawałabym sobie sprawy, że nim nie jestem.
Z tego powodu jestem wdzięczna moim koniom. Pomogły mi otworzyć mój umysł. Pomogły pokonać barierę między angielską i westernową szkołą jazdy. Nauczyły mnie wiele o tym, jaka jestem. Kto by pomyślał, że tak wiele moich najcenniejszych życiowych doświadczeń będzie spowodowanych przez moje konie? Pozostaje jeszcze mój dług, jaki zaciągnęłam wobec człowieka, który poprowadził mnie do źródła prawdy, Pata Parelliego.
Nie, nie zarzuciłam ujeżdżenia. Po prostu zmieniło się moje podejście. Teraz ćwiczę ujeżdżenie w sposób naturalny, używając strategii „poziomych” oraz zadań, które rozwijają harmonię i udoskonalają nasze relacje tak, aby uzyskiwać radosną odpowiedź na każdą prośbę... lotne zmiany nogi, ciągi, płynne zatrzymania... to wszystko przy ucisku nie większym niż 125 g. I zarówno ja, jak i moje konie czerpiemy radość z wykonywania tych zadań!
Jeśli chcecie zapytać, jak mi idzie, spójrzcie na moje konie. One wam powiedzą. Ponieważ one stanowią moje odbicie. Pokażą wam, jak świetnie sobie radzę w mojej podróży do stania się jeźdźcem z prawdziwego zdarzenia.
A tu zdjęcia z warsztatów na Anka Rancho, które dobrze obrazują powiedzenie "Twój koń jest Twoim odbiciem":
piątek, maja 17, 2013
Warsztaty Freestyle
W ostatni weekend odbyły się ostatnie już warsztaty z Kasią Jasińską na Anka Rancho. Ostatnie na najbliższy rok, ponieważ Kasia wyjeżdża do Szwajcarii uczyć się od Berniego Zambaila, 5* Parelli Proffessional. Było rewelacyjnie, mnóstwo się jak zwykle nauczyłam.
Do stajni przyjechałam w piątek. Pobawiłam się trochę z Dżamalem z ziemi - szło nam nieźle, ale potem zaczął trochę odpalać (np. kiedy się schyliłam, żeby podnieść linę). Nawet się ucieszyłam, bo chciałam, żeby Kasia mi z tym pomogła. Wieczorem wszystkie konie ustawiły się pod bramą, czekając na to, aż zostaną wpuszczone do stajni na kolację. Poszłam trochę pogłaskać Dżamala, a on na różne sposoby próbował dać mi do zrozumienia, że chce już iść z pastwiska. W końcu odsunął pyskiem zasuwkę od bramy i spojrzał na mnie znacząco - spryciarz! :D Miałam przy sobie tylko stringa, ale uznałam, że zaryzykuję. Wzięłam go z wybiegu i zaprowadziłam kawałek dalej do dużej sterty siana. Pozostałe konie miały fajne miny, widząc arabka wcinającego sianko tuż pod ich nosem ;P
Następnego dnia od rana mieliśmy zajęcia teoretyczne, potem symulacje na "Steady Eddie", a w końcu wzięliśmy konie. Postanowiłam spróbować pobawić się na linie 7 m, ale zrobionej z lassa - całkiem fajna sprawa i przygotowanie do zabawy na najdłuższej linie. Robiłam z Dżamalem Okrążanie w kłusie i Kasia powiedziała, że mam go przywołać dopiero, kiedy zacznie zwracać na mnie uwagę. Przez długi czas szedł z głową zwróconą na zewnątrz i cały czas napinał linę. Kiedy próbował wrócić, odsyłałam go znów na koło. Okazało się, że kiedy chcę go przyspieszyć, uderzam stringiem za bardzo w strefie 4, zamiast w 5. Kiedy udało mi się to poprawić, wysyłanie zaczęło działać znacznie lepiej. Arabek naprawdę mocno się spocił, zanim wreszcie zwrócił pysk trochę w moją stronę. Wtedy zaprosiłam go do siebie i dałam mu odpocząć. Powtórzyliśmy ten manewr jeszcze parę razy, uzyskując coraz lepsze efekty. Wreszcie Kasia kazała mi wsiąść, bo koń był już nieźle zmęczony.
Weszliśmy na roundpen, żeby poćwiczyć Pchającego Pasażera i jazdę z płynnością. Dżamal oczywiście cały czas kombinował jak wyjść z roundpenu, więc w końcu Kasia wzięła go na linę, żebym mogła się skupić na jeździe, a nie pilnowaniu konia. Moim zadaniem było odpychanie się od szyi konia, żeby lepiej znaleźć punkt równowagi oraz "stępowanie w moim ciele", czyli dostosowywanie się do ruchu konia. Miałam też "pedałować" nogami, żeby nie zapierać się w strzemionach. Starałam się też odblokować kolana, ponieważ często bolą mnie po jeździe, a to oznacza, że się tam usztywniam. Parę razy udało mi się naprawdę poczuć harmonię z koniem i było to świetne uczucie!
Później pojeździłam na dużej ujeżdżalni. Dżamal się trochę na mnie boczył i Kasia powiedziała, że za dużo używam wodzy, że ciągnę go za głowę oraz używam za mocnych faz i dlatego on się buntuje. Muszę bardzo tego pilnować - mam za dużo nawyków ze szkółkowej jazdy... Później Kasia nauczyła mnie schematu Kokardy (Bow Tie Pattern), który jest nieco podobny do Ósemki i przygotowuje do zagalopowania. Przez jakiś czas ćwiczyłam go w kłusie, a potem (z pomocą Kasi, która przyspieszyła konia stickiem) ruszyliśmy galopem! Był to chyba najbardziej pokraczny galop w mojej jeździeckiej karierze, ale od czegoś trzeba zacząć :)
Następnego dnia Dżamal przyszedł do mnie bardzo chętnie - chyba poprzednie zabawy przypadły mu do gustu. Mieliśmy lekcje z dopasowywania siodeł i okazało się, że muszę podkładać Dżamalowi specjalnie złożony ręczniczek pod przód siodła. Będę musiała kupić wełnianą podkładkę Mattesa z kieszeniami na wkładki, bo Parellowy Theraflex nie nadaje się pod moje siodło.
Później postanowiłam pod okiem Kasi zacząć bawić się na najdłuższej linie (lasso 15 m). Bardzo się tego bałam, ponieważ chwila nieuwagi i zaplątanie się w niej może być bardzo niebezpieczne. Ale szło mi naprawdę dobrze i bardzo mi się spodobało. Jest dużo więcej czasu na reakcję, a w dodatku w razie potrzeby można nią całkiem mocno zadziałać. A koń ma więcej przestrzeni, żeby iść do przodu, co w przypadku Lewopółkulowego Ekstrawertyka jest bardzo ważne. Kasia cały czas mi powtarzała, że za bardzo go blokuję, że powinnam go prosić o więcej ruchu naprzód - ta lina jest do tego idealna.
Przez jakiś czas szło bardzo dobrze, Okrążanie w porównaniu z poprzednim dniem było świetne - właściwie cały czas luźna lina i równy krok. Później zaczęliśmy robić chody boczne w galopie i wtedy Dżamal postanowił "odpalić wrotki". Wyrwał mi się w sumie 2 razy, to znaczy ruszył przed siebie galopem, a ja puściłam linę - nie chciałam popalić sobie rąk. W związku z tym Kasia wzięła go ode mnie, pobawiła się z nim chwilę i znów odpalił - byłam zachwycona, bo wiedziałam, że dzięki temu będę się mogła dowiedzieć co robić w takich sytuacjach. Kasia pokazała mi, żeby nie blokować go machając liną, tylko powiedzieć "proszę bardzo, możesz biegać ile chcesz... galopem w chodach bocznych!". Ta strategia sprawiła, że arabek szybko zmiękł i doszedł do wniosku, że właściwie już nie chce biegać :) Zobaczymy, jak mi będzie szło stosowanie tej taktyki.
Później wsiadłam i ćwiczyłam Podążanie Ścieżką w kłusie oraz Milion Przejść polegające na tym, że zmieniałam kłus z anglezowanego na półsiad i "lekki dosiad" na zmianę. Szło nam całkiem nieźle, choć Dżamal co jakiś czas znów się boczył. Starałam się pilnować i jak najmniej używać wodzy, a także właściwie stosować fazy. Kasia na koniec powiedziała, że znacznie lepiej siedzę na koniu - super! Pomogła mi również z cofaniem z siodła, które szło mi bardzo słabo. Okazało się, że niewłaściwie działam dosiadem. Kiedy koń stoi, powinnam przenieść ciężar ciała do przodu, a kiedy chcę cofnąć, odchylić się do tyłu. To i jej dodatkowe działanie Prowadzeniem z ziemi dość dobrze poprawiło nasze cofanie :)
Ogólnie jestem bardzo zadowolona z warsztatów, mnóstwo się dowiedziałam, a atmosfera była świetna. Szkoda, że Kasia na rok wyjeżdża! W związku z tym, że jej nie będzie, kilka osób pytało mnie, czy mogą brać u mnie lekcje PNH. Doszłam do wniosku, że czemu nie - jeśli ktoś mnie dowiezie do stajni albo przyjedzie na Anka Rancho i będzie się chciał uczyć na Dżamalu, to chętnie spróbuję.
wtorek, maja 07, 2013
Warsztaty L1 i L2
W długi weekend majowy na Anka Rancho odbyły się warsztaty L1 i L2, w sumie 4 dni. Byłam tam w charakterze organizatora i oczywiście słuchacza. Dopiero w ten weekend będę brała udział z Dżamalem w warsztatach Freestyle - już się nie mogę doczekać :)
Przyjechały do nas 4 konie: siwa arabska klacz mambula, kary arabski wałach Bosman, kasztanowata małopolanka Pochodnia i kary fryz Frank (zwany Frankiem, a jego właścicielka otrzymała przezwisko Franceska). W sumie było około 18 osób - znacznie więcej, niż w zeszłym roku.
Niestety pogoda kompletnie nie dopisała. Pierwszego dnia rozpadało się akurat wtedy, kiedy mieliśmy zajęcia na dworze. Ujeżdżalnia, która i tak była dosyć wilgotna po roztopach i wcześniejszych deszczach, zmieniła się w bajoro. Wszyscy jednak byli bardzo wytrwali i uczyli się w strugach deszczu.
Następnego dnia od rana mocno padało. Okazało się na szczęście, że w pobliskiej stajni jest hala i właściciel zgodził się przyjąć nas gościnnie na 3 godziny - chwała mu za to! Wzięłam też ze sobą Dżamala - nie miałabym inaczej okazji się z nim w ogóle pobawić. Musieliśmy przejść przez podmokłe łąki, ale i tak było warto - hala okazała się dość duża, z dobrym podłożem i lustrami. Myślałam, że Dżamal będzie się bał nowego otoczenia, ale był bardzo spokojny. Największą zagwozdką były dla niego lustra - miał świetną minę, kiedy oglądał swoje odbicie :) Spodobały mu się również bardzo chody boczne nad drągiem. W jedną stronę szły mu bardzo dobrze, a w drugą miał problem. W związku z tym, swoim zwyczajem, koniecznie chciał cały czas przez niego przechodzić bokiem. Ostatecznie wymyśliłam nową formułę Okrążania: idziemy prawie całe koło, potem bokiem nad drągiem, a potem dalej koło.
Następnego dnia pogodna poprawiła się na tyle, że poszliśmy się bawić na tzw. górce - to dodatkowy padok, na którym jest całkiem sucho i nie ma błota. Wzięłam znów Dżamala i pojeździłam na nim trochę - było bardzo fajnie. Ania przywiozła samochodem podest, przetestowaliśmy też Wielką Zieloną Piłkę Parelli - mój koń bez problemu zaczął ją pchać, nawet w kłusie. Sięga mu do klatki piersiowej, więc idzie to bardzo sprawnie. Fryz potwornie bał się plandeki i Kasi zajęło ze 2 godziny, zanim zaczął w ogóle na nią wchodzić. Na koniec chwilę bawiłam się jeszcze z Dżamalem z ziemi, ale zaczął "odpalać wrotki", czyli nagle ni stąd, ni zowąd ruszał galopem, próbując wyszarpnąć mi linę. Ech... Już dawno tego nie robił.
Na zdjęciu Mambula z piłką i Franek nad plandeką:
Ostatniego dnia była ładna pogoda i znów wybraliśmy się na górkę. Rano ćwiczyłam jazdę na beczce wg. filmu z Parelli Connect, na którym Linda pokazuje fajne symulacje. Kasia lepiej mnie ustawiła i wreszcie rozumiem jak dobrze zrobić Pchającego Pasażera i usiąść w Punkcie Równowagi (Balance Point)! Ćwiczenia wzbudziły ogólny entuzjazm i kilka osób zapisało się na następny kurs (Freestyle), bo tam będziemy robić tego więcej. Jurek był genialny i zbudował dla nas nawet bardziej rozbudowany symulator jazdy, czyli tzw. "Steady Eddie". Wygląda mniej więcej tak:
Po południu znów wzięłam Dżamala z zamiarem pojeżdżenia, jednak nie doszło to do skutku. Najpierw bawiłam się z nim z ziemi i wszystko było dobrze. Kiedy doszliśmy do skakania nad beczkami, jak zwykle się zaciął, ale ponieważ widziałam, że nie jest szczególnie przestraszony, a raczej nie bardzo się stara, poprosiłam go o więcej, podniosłam energię. Zaczęły się bunty i szarpanina, znów odpalał, tak, że obtarłam sobie rękę. Skoczył kilka razy bez większych problemów, ale potem przy okrążaniu jak tylko prosiłam go "postaraj się bardziej", pokazywał mi dobitnie, że nie zamierza tego dla mnie zrobić. Ogólnie byłam dosyć podłamana - nie wiem, czy zastosowałam odpowiednią strategię proszenia o więcej, może trzeba się było wycofać i wszystko robić powoli? Z drugiej strony wydaje mi się, że to było takie dominacyjne zachowanie: "nie będziesz mi mówiła, co mam robić". Innymi słowy dopóki wszystko jest na jego warunkach, to jest miło, a kiedy ja chcę nadać tempo zabawom, to już robi się bunt. Mam nadzieję, że w sobotę Kasia mi z tym pomoże.
Zdjęcia z warsztatów (będę dorzucać kolejne):
Subskrybuj:
Posty (Atom)