sobota, marca 27, 2010

Miłe złego początki

OGŁOSZENIE

Dowiedziałam się dziś, że Fakir jest na sprzedaż, właścicielka niestety nie ma dla niego wystarczającej ilości czasu. O moich zabawach z Fakirem możecie przeczytać w archiwum mojego bloga. To z nim zaczynałam zabawę z PNH i polecam tego konia każdemu, kto chciałby ćwiczyć naturalne jeździectwo, albo po prostu potrzebuje sympatycznego partnera do przejażdżek po lesie i wożenia się po ujeżdżalni :)

* * *

Dziś zaczęło się zupełnie niewinnie... Osoby nie mogące doczekać się dramatycznych opisów, zapraszam do dalszej części posta (od razu uspokajam - wszyscy są cali i zdrowi), pozostałych zapraszam do czytania całości :)

Przyjechałam do stajni uzbrojona w kalosze i komplet ubrań na zmianę. Kiedy szłam do Dżamala, spotkałam zrozpaczonego właściciela innego pensjonatowego konia, który nie wziął z domu gumiaków. Bohatersko wyprawiłam się po jego rumaka na padok, o mało nie zostawiając w błocie kaloszy (prawie wlało mi się górą...). W trudnych momentach łapałam konia za grzywę i opierając się na nim jakoś brnęłam. Koszmar!

Droga do Dżamala była nieco łatwiejsza, choć również nastręczała pewnych trudności. Na Anka Ranczo część padoków ogrodzona jest metalowymi palikami z dodatkowym elektrycznym pastuchem (i ta część ma wygodne w otwieraniu i zamykaniu bramy), część zaś ma tylko pionowe, drewniane słupy, pomiędzy którymi przeciągnięte jest kilka poziomów pastucha (i te mają bardzo niewygodne w użyciu przejścia). Dżamal stoi na tym drugim typie padoku, w dodatku trzeba przejść przez inny padok z kilkoma końmi, żeby się do niego dostać, co dodatkowo utrudnia całą operację. Ta cała logistyka będzie miała znaczenie w dalszej części postu...

Dżamal jak zwykle podszedł, żeby się ze mną przywitać, założyłam mu halterek i ruszyłam w drogę powrotną. Na "padoku pośrednim" odgoniłam rezydujące tam konie i postanowiłam po drodze pobawić się zabawkami, które są tam rozłożone. Podeszliśmy do podłużnych pniaczków, leżących na ziemi. Dżamal je obwąchał, potem popatrzył na mnie pytająco. Ja stałam już za pniaczkami i delikatnie zapytałam go, czy miałby ochotę przez nie przejść. Koń chwilę pomyślał, po czym podniósł wysoko przednią nogę, znów z pytającym wyrazem pyska. Odsunęłam się odrobinę, robiąc mu miejsce, a on przekroczył pieniek, podnosząc wysoko nogi. Jakie to fajne, że można nawiązać z koniem taki dialog! Potem był tego kolejny przykład. Podeszliśmy do innych pniaczków, tym razem było ich więcej i stanowiły znacznie trudniejsza przeszkodę. Chciałam tylko, żeby Dżami je powąchał (co zresztą zrobił), potem ruszyłam dalej. Kiedy na niego spojrzałam (znów pomiędzy nami leżały pniaczki), to zobaczyłam znów ten pytający wyraz pyska: "Chcesz, żebym przez to przeszedł?". Zrobiłam delikatnie zachęcający gest "Jeśli masz ochotę, to czemu nie." On przyjrzał się znów pniaczkom i zrobił trochę niepewną minę, ale nie ruszył się z miejsca: "Chyba nie dam rady..." Na to ja zrobiłam krok w kierunku końca pniaczków i delikatnie pokazałam mu linką, żeby je obszedł: "Nie ma sprawy, możesz je po prostu ominąć". Na to koń ruszył spokojnie i obszedł pniaczki. Inne konie, z którymi miałam do czynienia, w takich sytuacjach po prostu z założenia obchodziły przeszkody, jeśli nie miały ochoty ich pokonywać. A on wdał się ze mną w rozmowę na ten temat - a dodajmy, że to jeszcze właściwie dzieciak, ma dopiero 2 lata. Byłam pod dużym wrażeniem!

Resztę wizyty spędziłam leżąc na kilku oponach na padoku przy stajni, ponieważ postanowiłam zrobić "undemanding time", czyli "czas bez wymagań". Ciepłe, wiosenne słońce, wrzawa latających wszędzie ptaków, rześkie powietrze, błękitne niebo, ja i mój koń, pasący się w okolicy - było mi dobrze. Dżami ani razu do mnie nie podszedł, ale się tym nie przejmowałam, na taką bliskość przyjdzie jeszcze czas. Potem zabrałam go z powrotem na jego padok i tu zaczęły się schody...

Kiedy otworzyłam pastucha, wiodącego na wybieg Dżamala (czyli odpięłam dwa kabłąki, zaczepione drutem o pętelki z innego kawałka drutu) i próbowałam go wprowadzić do środka, srokata klaczka, która chodzi razem z nim postanowiła wybrać się na zwiedzanie okolicy. Dżami przy przechodzeniu przez bramkę zawsze jest niespokojny, bo boi się pastucha, ja w jednej ręce trzymałam linę, w drugiej linki pastucha, usiłowałam nie kopnąć się prądem, utrzymać konia po właściwej stronie płotu i jeszcze nie dopuścić do ucieczki klaczy. No i jeszcze nie zostawić kaloszy w głębokim błocie... Oczywiście ta sytuacja musiała się skończyć katastrofą. Srokata zwiała na padok obok, gdzie pasły się dwa inne konie, podbiegła do nich i prawie zarobiła kopniaka, a zaraz potem zaszarżował na nią postawny kasztan. Dżamal widząc to się przestraszył, zahaczył nogą o linki pastucha, kopnął go prąd i zaczął mi się wyrywać. Próbowałam go opanować, żeby wyzwolić go z tej linki, ale nie dałam rady, przy okazji sama wygrzmociłam się w błoto. Najadłam się strachu, bo Dżamal szarpał się z linką, nie mógł jej zerwać ani się od niej uwolnić. Na szczęście kiedy podniosłam się z ziemi, koń stał patrząc na mnie, przestraszony, ale cały - udało mu się wyplątać. Podeszłam do niego i zaczęłam uspokajać, jednocześnie oglądając jego nogi. Na szczęście nic nie zauważyłam, Marcin potem jeszcze się przyglądał i poprosiłam stajennego, żeby wieczorem jeszcze zerknął, czy na pewno wszystko w porządku.

Marcin bohatersko przybył mi na pomoc, biegnąc przez pastwisko w swoich zwykłych butach (możecie sobie wyobrazić, jak później wyglądały), sytuacja bowiem daleka była od opanowania. Klaczka nadal była na niewłaściwym padoku i nie miałam pomysłu jak ją zagonić do środka, nie wypuszczając przy okazji Dżamala... Podczas, kiedy zdejmowałam halter z mojego arabka, Marcin dzielnie bronił srokaczki przed atakami pozostałych koni. Potem się zamieniliśmy - on pilnował Dżamala, a ja poszłam z halterkiem po nią. Bez większych problemów dała do siebie podejść i założyć sobie kantar, ale potem zaparła się na dobre i nie chciała ze mną iść. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam wziąć trzy głębokie wdechy i na spokojnie, powoli ją do siebie przekonać, dać jej czas na przemyślenie sytuacji itp. Ale byłam zbyt zdenerwowana całą sytuacją (dodajmy, że wokół nadal stały konie, które chciały dobrać jej się do zadka), w dodatku musiałam się spieszyć, żeby Dżami nie uciekł z padoku - istna masakra. Ciągnęłam ją za kantar, kiedy robiła choć kroczek, odpuszczałam i tak po kawałku przesuwałyśmy się w kierunku padoku. Czułam, że robię to zupełnie bez sensu, ale nie byłam w stanie się ogarnąć i jakoś lepiej tego wykombinować. Savvy w kryzysowych sytuacjach jest najtrudniejsze... Co jakiś czas podchodziłam do niej, głaskałam, ona wtedy przeżuwała i zaczynała mnie obwąchiwać. Potem szła parę kroków i znów wrastała w ziemię. Najgorzej było przy samym wejściu, tam się w ogóle nie chciała ruszyć. Kiedy zaczęłam rozmawiać z Marcinem, który starał się przytrzymać Dżamala i odwróciłam od niej uwagę - po chwili weszła do środka sama z siebie. Ech... Wystarczyło odpuścić z niej trochę presji i wszystko poszło gładko. Shame on me :)

Cała historia skończyła się na szczęście dobrze, ale co się najadłam strachu to moje. Następnym razem zamierzam zadzwonić do stajennego przed przyjazdem, żeby przyprowadził mi konia na padok pod stajnią. Ma większe doświadczenie i wyższe gumofilce, na pewno pójdzie mu lepiej niż mnie ;)

Z braku czasu nie opisałam moich zabaw z wtorku, postaram się to nadrobić jutro.

Brak komentarzy: