Nasze zabawy z Dżamalem postanowiłam zacząć klasycznie - czyli od Friendly Game. Najpierw wspólnie z Marcinem poszliśmy na pastwisko. Arabek stoi teraz z koleżanką, gniadoskrokatą klaczką w jego wieku. Od razu nas zauważył i podszedł się przywitać, a klaczce nie pozwolił podejść i ją odganiał. W ogóle cały czas bawił się z nią w gry dominacyjne, które wyraźnie wygrywał (ku uciesze Marcina). Później jednak sami staraliśmy się ją odganiać w myśl zasady, że inne osobniki z daleka od stada trzyma koń alfa. Dżamal ewidentnie odzyskał już rezon i zadomowił się na Anka Rancho. Jest znacznie weselszy i pewniejszy siebie niż ostatnio, co bardzo mnie cieszy.
Po tej krótkiej wizycie wróciłam do stajni, żeby przygotować mesz. Nie miałam pojęcia ile tego nasypać, więc wzięłam tak na oko. Oczywiście okazało się, że zrobiłam go trzy razy za dużo. Myślę, że to wina tego, że kupiłam za duże wiadro i optycznie mi się wydawało, że jest tego mało. Na szczęście pan stajenny wykazał się dużym zrozumieniem i ustaliliśmy, że dam koniowi na obiad trochę owsianki, a on resztę da mu razem z kolacją.
Uzbrojona w linę z halterkiem i carrot stick poszłam znów na padok. Najpierw pobawiliśmy się w catching game, czyli koń miał mnie złapać. Kiedy nie zwracał na mnie uwagi, to szłam zdecydowanie w kierunku jego zadu, a w ostateczności machałam liną, sugerując, że powinien ustąpić. Kiedy patrzył na mnie lub obracał się w moją stronę, odchodziłam. Na początku szybko załapał i chodził za mną, ale po chwili mu się znudziło, więc powtórzyliśmy zabawę kilkakrotnie. Stanęłam przy jego łopatce i zaczęłam głaskać po kłębie. Koń ruszył, no to ja ruszyłam razem z nim, nie zdejmując mu dłoni z kłębu. Tak przespacerowaliśmy sporą część pastwiska, liczyłam na to, że się zatrzyma, ale nie. Kiedy się ode mnie w końcu odłączył, zaczął mnie okrążać, a ja ciągle prosiłam o odangażowanie zadu i patrzenie na mnie. Zanim się to udało, znów pozwiedzaliśmy fragmenty pastwiska (nie muszę dodawać, że srokata klacz chodziła za nami trop w trop).
Kiedy "turn and face" zaczęło z miarę działać (starałam się nie być zbyt krytyczna), przeszłam do friendly z liną. Głaskanie po lewej stronie nie stanowiło problemu, po prawej trochę większy. W ogóle zauważyłam, że Dżamal woli patrzeć na mnie lewym okiem - podobnie zresztą, jak większość koni. Wynika to jak sądzę z tego, że ludzie zazwyczaj wszystko robią z tej właśnie strony. Potem robiłam friendly z liną przerzuconą przez szyję. Okazało się, że skórzany popper jest niezwykle ciekawy i przyjemnie się go przeżuwa :) Krótkie odczulanie pomogło Dżamalowi zaakceptować linę, która dynda mu po łopatce.
Następnie przyszedł czas na nakładanie haltera. Przełożyłam go nad szyją i prosiłam przy pomocy jeża (czyli naciskając linką halterka na szyję), żeby odwrócił głowę do mnie. Kiedy to zrobił, nałożyłam nachrapnik halterka, a kiedy poczułam, że jest jeszcze niepewny, zdjęłam go z powrotem. To spowodowało duże rozluźnienie u konia, pojawiło się nawet ziewanie! Bardzo mnie to ucieszyło, wycofałam się i dałam mu przemyśleć sprawę.
Myślałam nad tym, żeby skończyć w tym miejscu zabawę, bo jego rozluźnienie było dla mnie najważniejsze, ale po chwili sam do mnie podszedł i wyglądał, jakby chciał dalej się bawić. Nałożyłam mu ponownie halterek, tym razem do końca. Zaczął znów ziewać - super, chciałabym żeby rozluźniał się w ten sposób jak najczęściej. Pochodziliśmy trochę po padoku, a potem wzięłam carrot sticka i ćwiczyliśmy friendly. Koń nie był jakoś bardzo przerażony tym nowym sprzętem, ale jednak z pół godziny go odczulałam na zarzucanie stringa, machanie nim i uderzanie w ziemię. Miałam oczywiście publiczność w postaci klaczki. Dżamal po tych zabawach był całkiem wyluzowany, akceptuje już carrota, choć na razie nie jest to może miłość. Na koniec zaczął się o mnie czochrać łbem, co chyba też jest jakąś oznaką zejścia adrenaliny :) Skończyliśmy zabawę, buty miałam już przemoczone, choć w słoneczku było całkiem ciepło.
Potem poszłam po mesz. Włożyłam trochę do małego wiaderka, dodałam dwa jabłka i zaniosłam Dżamiemu na padok. Marcin zajmował się trzymaniem na dystans klaczki, a ja przyglądałam się, jak arabek pałaszuje. Umorusał sobie nos jedzeniem, co bardzo mu się nie podobało i cały czas próbował go o coś wytrzeć. Zjadł raptem połowę porcji (a i tak przyniosłam mu niecałą połowę tego, co zrobiłam), bez wielkiego entuzjazmu. Nie wiem, czy nie za bardzo mu smakowało, czy po prostu nie był głodny. Cóż, mam nadzieję, że wieczorem zje jednak resztę.
Naszła mnie taka refleksja, że zabawy z własnym koniem są znacznie bardziej satysfakcjonujące, niż z cudzym. Robię wszystko powoli, nie spiesząc się. Nawet samo przebywanie z nim na padoku jest przyjemne i wcale nie nudne. Czuję, jakby kontakt z nim był o jeden poziom głębszy, niż z innymi końmi (oczywiście z mojej strony, bo jemu pewnie to póki co nie robi różnicy). Nie spodziewałam się, że tak będzie. Dzięki temu nawet, jeśli jestem w stajni krócej, niż przy Fakirze czy Ejenie, to nie czuję niedosytu. Choć oczywiście nie mogę się doczekać kolejnej wizyty. Najchętniej bywałabym u niego codziennie ok. godzinki. Ale biorąc pod uwagę, że do stajni muszę jechać 45 minut w najlepszym razie, to niestety mało wykonalne.
Po tej krótkiej wizycie wróciłam do stajni, żeby przygotować mesz. Nie miałam pojęcia ile tego nasypać, więc wzięłam tak na oko. Oczywiście okazało się, że zrobiłam go trzy razy za dużo. Myślę, że to wina tego, że kupiłam za duże wiadro i optycznie mi się wydawało, że jest tego mało. Na szczęście pan stajenny wykazał się dużym zrozumieniem i ustaliliśmy, że dam koniowi na obiad trochę owsianki, a on resztę da mu razem z kolacją.
Uzbrojona w linę z halterkiem i carrot stick poszłam znów na padok. Najpierw pobawiliśmy się w catching game, czyli koń miał mnie złapać. Kiedy nie zwracał na mnie uwagi, to szłam zdecydowanie w kierunku jego zadu, a w ostateczności machałam liną, sugerując, że powinien ustąpić. Kiedy patrzył na mnie lub obracał się w moją stronę, odchodziłam. Na początku szybko załapał i chodził za mną, ale po chwili mu się znudziło, więc powtórzyliśmy zabawę kilkakrotnie. Stanęłam przy jego łopatce i zaczęłam głaskać po kłębie. Koń ruszył, no to ja ruszyłam razem z nim, nie zdejmując mu dłoni z kłębu. Tak przespacerowaliśmy sporą część pastwiska, liczyłam na to, że się zatrzyma, ale nie. Kiedy się ode mnie w końcu odłączył, zaczął mnie okrążać, a ja ciągle prosiłam o odangażowanie zadu i patrzenie na mnie. Zanim się to udało, znów pozwiedzaliśmy fragmenty pastwiska (nie muszę dodawać, że srokata klacz chodziła za nami trop w trop).
Kiedy "turn and face" zaczęło z miarę działać (starałam się nie być zbyt krytyczna), przeszłam do friendly z liną. Głaskanie po lewej stronie nie stanowiło problemu, po prawej trochę większy. W ogóle zauważyłam, że Dżamal woli patrzeć na mnie lewym okiem - podobnie zresztą, jak większość koni. Wynika to jak sądzę z tego, że ludzie zazwyczaj wszystko robią z tej właśnie strony. Potem robiłam friendly z liną przerzuconą przez szyję. Okazało się, że skórzany popper jest niezwykle ciekawy i przyjemnie się go przeżuwa :) Krótkie odczulanie pomogło Dżamalowi zaakceptować linę, która dynda mu po łopatce.
Następnie przyszedł czas na nakładanie haltera. Przełożyłam go nad szyją i prosiłam przy pomocy jeża (czyli naciskając linką halterka na szyję), żeby odwrócił głowę do mnie. Kiedy to zrobił, nałożyłam nachrapnik halterka, a kiedy poczułam, że jest jeszcze niepewny, zdjęłam go z powrotem. To spowodowało duże rozluźnienie u konia, pojawiło się nawet ziewanie! Bardzo mnie to ucieszyło, wycofałam się i dałam mu przemyśleć sprawę.
Myślałam nad tym, żeby skończyć w tym miejscu zabawę, bo jego rozluźnienie było dla mnie najważniejsze, ale po chwili sam do mnie podszedł i wyglądał, jakby chciał dalej się bawić. Nałożyłam mu ponownie halterek, tym razem do końca. Zaczął znów ziewać - super, chciałabym żeby rozluźniał się w ten sposób jak najczęściej. Pochodziliśmy trochę po padoku, a potem wzięłam carrot sticka i ćwiczyliśmy friendly. Koń nie był jakoś bardzo przerażony tym nowym sprzętem, ale jednak z pół godziny go odczulałam na zarzucanie stringa, machanie nim i uderzanie w ziemię. Miałam oczywiście publiczność w postaci klaczki. Dżamal po tych zabawach był całkiem wyluzowany, akceptuje już carrota, choć na razie nie jest to może miłość. Na koniec zaczął się o mnie czochrać łbem, co chyba też jest jakąś oznaką zejścia adrenaliny :) Skończyliśmy zabawę, buty miałam już przemoczone, choć w słoneczku było całkiem ciepło.
Potem poszłam po mesz. Włożyłam trochę do małego wiaderka, dodałam dwa jabłka i zaniosłam Dżamiemu na padok. Marcin zajmował się trzymaniem na dystans klaczki, a ja przyglądałam się, jak arabek pałaszuje. Umorusał sobie nos jedzeniem, co bardzo mu się nie podobało i cały czas próbował go o coś wytrzeć. Zjadł raptem połowę porcji (a i tak przyniosłam mu niecałą połowę tego, co zrobiłam), bez wielkiego entuzjazmu. Nie wiem, czy nie za bardzo mu smakowało, czy po prostu nie był głodny. Cóż, mam nadzieję, że wieczorem zje jednak resztę.
Naszła mnie taka refleksja, że zabawy z własnym koniem są znacznie bardziej satysfakcjonujące, niż z cudzym. Robię wszystko powoli, nie spiesząc się. Nawet samo przebywanie z nim na padoku jest przyjemne i wcale nie nudne. Czuję, jakby kontakt z nim był o jeden poziom głębszy, niż z innymi końmi (oczywiście z mojej strony, bo jemu pewnie to póki co nie robi różnicy). Nie spodziewałam się, że tak będzie. Dzięki temu nawet, jeśli jestem w stajni krócej, niż przy Fakirze czy Ejenie, to nie czuję niedosytu. Choć oczywiście nie mogę się doczekać kolejnej wizyty. Najchętniej bywałabym u niego codziennie ok. godzinki. Ale biorąc pod uwagę, że do stajni muszę jechać 45 minut w najlepszym razie, to niestety mało wykonalne.
2 komentarze:
w jakim wieku jest Dzamal?
Bardzo interesujaco sie czyta, tylko zaluje, ze polowa terminow mi nic nie mowi. Ale sie wkrecam i kibicuje Dzamalowi!
Dżamal ma 2 lata, więc jeszcze dzieciak z niego. Jeśli masz ochotę dowiedzieć się trochę więcej o PNH, to polecam stronę www.spnh.pl, w dziale Materiały znajdziesz opisy wszystkich gier i pewnie sporo Ci się wyjaśni :)
Prześlij komentarz