piątek, kwietnia 16, 2010

Love, Language and...

Leadership. No właśnie... Okazało się, że tego ostatniego elementu nam trochę zabrakło. Tak to jest - kiedy bawiłam się z cudzymi końmi, nie miałam problemów z egzekwowaniem posłuszeństwa i stawianiem siebie w roli przywódcy. A z własnym jakoś mi to słabiej wychodzi. Myślę, że wynika to w dużym stopniu z tego, że z Dżamalem idealnie działa drugi ze składników, czyli Language - język, komunikacja, porozumienie. Nigdy jeszcze z żadnym koniem nie udało mi się nawiązać tak subtelnego dialogu i to jeszcze w tak krókim czasie. I właśnie dlatego, że on rozumie bardzo delikatne gesty, starałam się robić przy nim wszystko bardzo "cichutko", szeptać do niego, zamiast krzyczeć. Z drugiej strony widziałam, że często zachowuje się bardzo niepewnie, zwłaszcza, kiedy nie ma w pobliżu innych koni i, że nie mogę tak do końca rozbudzić w nim ciekawości i "play drive", chęci zabawy. Dopiero Marcin zwrócił mi uwagę, że muszę stać się dla Dżamala w większym stopniu liderem, że on ciągle nie odnalazł się jeszcze w nowej sytuacji, jest niepewny i czuje się zdany sam na siebie. Powinnam stać się dla niego oparciem i źródłem poczucia bezpieczeństwa, wtedy wszystko inne zacznie działać. I rzeczywiście, kiedy spróbowałam pójść w tym kierunku, od razu było widać poprawę. Ciekawa jestem ile jeszcze razy przy tym koniu doznam tzw. OBOP-u (Olśniewającego Błysku Oczywistej Prawdy).

Wczorajsza wizyta zaczęła się od przykrego odkrycia, że myszy zeżarły moją piłkę! Chciałam pobawić się nią z Dżamalem, a tu w gumie widnieją spore, powygryzane dziury. Kot stajenny stanowczo za bardzo próżnuje... Pogoda była piękna, więc wzięłam Dżamala na plac zabaw. Prowadziłam go z trzeciej strefy i oglądaliśmy po kolei różne opony i pniaki. Nie był nimi jakoś ekstremalnie zainteresowany. Potem robiłam dużo friendly z nogami, ponieważ odkryłam ostatnio na jego nogach grudę, a on sobie nie daje za bardzo dotykać tyłów. Szło nieźle, zwłaszcza, że na padoku było sporo świeżej trawy, która bardzo konia zajmowała. Potem wzięłam carrota ze stringiem i zaczepiłam o jego nogę, to znaczy jedną ręką trzymałam carrota, linka szła wokół nogi, a jej koniec trzymałam drugą ręką. Chciałam go nauczyć podążania za naciskiem. Nie do końca rozumiał o co chodzi, ale trochę się ruszał, kiedy ciągnęłam za linkę. W końcu postawiłam jego kopytko na pniaku, a on bardzo uważnie je obejrzał. Nie udało się jednak zrobić, żeby przeniósł na tę nogę ciężar ciała.

Potem postanowiłam nauczyć go czwartej gry, czyli jojo. Cofał się nawet ładnie, ale po paru krokach od razu chciał do mnie wracać. Widziałam, że czuje się niepewnie, kiedy stoi dalej ode mnie. Jak można się domyślić, jojo w moim kierunku wychodziło najlepiej :)

Później bawiliśmy się w coś na kształt okrążania, połączonego z przeciskaniem między dwoma leżącymi pniakami. Dżamal nie palił się do skakania i wykorzystywał tę przerwę, żeby ominąć przeszkodę. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo takie przeciskanie jest pierwszym krokiem do czegoś więcej. Robiliśmy to nawet w kłusie. Dżamal rusza się chętnie i z energią, ale nie nakręca się podczas biegania, ma dość regularny krok, ogólnie jego chody mi się podobają. Gdyby jeszcze przy zakrętach i pokonywaniu trudniejszego terenu tak mu sie nogi nie plątały, to byłby całkiem eleganckim koniem. Nie zdawałam sobie sprawy, że młode konie tak zupełnie nie radzą sobie ze swoim długim ciałem i czterema kończynami. Mam wrażenie, że mój arabek nie do końca wie, gdzie się kończy, jaki ma zakres ruchu i ciągle potyka się o własne nogi. Cóż, koordynacja przyjdzie z czasem. Tym bardziej nie rozumiem jak można jeździć na tak młodych koniach? Jak one mogą łapać równowagę pod jeźdźcem, jak same jej jeszcze do końca nie czują?

Ćwiczyliśmy też ruszanie, kłusowanie, zatrzymywanie i cofanie z pierwszej i trzeciej/drugiej strefy (czyli przed koniem i koło konia w miejscu, gdzie siedzi jeździec/ koło łopatki), w zależności jak wyszło. Zmiany chodów szły lepiej, kiedy koń był za mną, byłam bardzo zadowolona z kłusa z trzeciej strefy, ponieważ Dżamal mnie nie wyprzedzał i biegł równym tempem. Kiedy kłusował za mną i ja skakałam przez opony czy pniaki, to szedł za mną i też skakał. Zaprzestałam jednak tego eksperymentu, bo prawie się zabijał na przeszkodach, nie umiał wymierzyć susa i potykał się ciągle. Potem prowadziłam go koło siebie i wybierałam taką trasę, żeby mógł znaleźć przejścia między oponami, starałam się ją urozmaicać, żeby była dla niego ciekawa. Za każdym razem, kiedy omijał przeszkodę w jakiś sposób, łypał na mnie, jakby sprawdzał, czy zauważyłam, że oszukuje i nie próbuje skoczyć :P Było bardzo sympatycznie.

Potem przyszedł Marcin i też się chwilę bawił z Dżamalkiem. Udało mu się nakłonić go do przejścia przez parę przeszkód, ale arabek ciągle za nisko podnosił nogi i pukał w pniaki. Dopiero, kiedy Marcin zaczął wysoko unosić nogi, koń zaczął go naśladować i w ten sposób nauczyć się przechodzić przez drągi.

Później zabraliśmy go przed stajnię, żeby umyć mu nogi. Nigdy jeszcze nie korzystałam z myjki, więc postanowiłam go odczulić na szlauch. Podczas tej zabawy jego koleżanka z pastwiska. Indiana, została zabrana za stajnię na podkuwanie i robiła przy tym trochę hałasu. Dżami doszedł do wiosku, że ją mordują i bardzo się denerwował, latał jak szalony i rżał rozdzierająco. W dodatku konie na padoku zaczęły galopować, co nie polepszało sytuacji. Starałam się go uspokoić, ale nie szło to zbyt dobrze. Wtedy właśnie Marcin zasugerował mi mocniejsze działanie przywódcze i to rzeczywiście zdało egzamin. Zaczęłam konia energicznie cofać, za kazdym razem, kiedy zwracał na mnie uwagę, przestawałam. Za czwilę znów się rozglądał za końmi, to znów go cofałam, na tyle szybko i energicznie, żeby musiał się choć na chwilę skupić. Trwało to z 5 minut, ale w końcu udało się - rozluźnił się, uspokoił i zwracał na mnie większą uwagę niż na otoczenie.

Potem wznowiłam friendly z myjką, ale byłam bardziej stanowcza. Zamiast machać szlauchem w nieskończoność, zaczęłam delikatnie polewać mu kopyta wodą i przytrzymałam go, kiedy chciał się odsunąć. Nie panikował - gdyby bardzo się bał, to oczywiście pozwoliłabym mu się wycofać, ale poprzednio parę razy powąchał węża, więc już był trochę odczulony. W każdym razie przestałam go polewać dopiero, kiedy trochę odpuścił. Zrobiłam tak ze 3 razy i już stał spokojnie. To samo z tylnymi nogami, niezbyt mu się to podobało i stał w pozycji "słonika na piłce", ale się nie wyrywał i bez problemu umyłam mu nogi. Poszliśmy na trawkę trochę wyschnąć.

Później przeszliśmy do przemywania nóg Manusanem (to taki odkażający środek, dobrze działa na grudę). Przednie nogi poszły łatwo, gorzej było z tylnymi. Marcin trzymał Dżamala, a ja się starałam jakoś opanować jego machające na wszystkie strony kopyta. W końcu jednak przejęłam linę i zaczęłam go cofać za każdym razem, kiedy się wiercił i wyrywał nogę. Potem głaskałam, robiłam trochę friendly z tą nogą i próbowałam dalej. Udało mi się w końcu trochę przemyć pęcinę i posmarować maścią, z drugą było trochę gorzej, ale tam prawie nie ma grudy, więc zaliczam ten dzień do udanych.

2 komentarze:

Maria pisze...

przez Ciebie konie mi sie snia po nocach ;) pozdrowienia z Olecka

Unknown pisze...

Również pozdrawiam :)