wtorek, marca 30, 2010

Rozluźnienie

Nie mam ostatnio zbyt wiele czasu na pisanie, więc będzie tylko krótko o naszych ostatnich zabawach i moich przemyśleniach.

Powoli idzie nam coraz lepiej. Dżami nauczył się już stać względnie spokojnie przy czyszczeniu, ćwiczymy chodzenie "przy nodze", które znacznie lepiej wychodzi nam, kiedy jestem z lewej strony konia. Bardzo ładnie działa przestawianie zadu na sugestię - kiedy koń zwraca na mnie uwagę (a przez większość czasu tak jest), wystarcza pierwsza faza. Z przodem jest trochę gorzej, ale i tak jestem bardzo zadowolona z postępów.

Generalnie Dżamal jest naprawdę niezwykły, stara się zawsze zrozumieć każdy mój gest i widzi nawet subtelne różnice - Marcin chciał mu wskazać wodę do picia w wiadrze, ale wskazał bardziej na brzeg wiadra i tam właśnie koń zaczął wąchać, sprawdzając o co człowiekowi chodziło. Kiedy Marcin poprawił się, wskazując na wodę, Dżami przeniósł pysk do środka i się napił. Zrobiło to na nas duże wrażenie, zwłaszcza, że takie drobne rzeczy robi co chwilę.

To, co zrozumiałam podczas pracy z nim, to jak ważne jest rozluźnienie. Obserwowałam to zawsze na filmach z Patem Parellim, ale nie umiałam wcześniej osiągnąć. Kiedy Pat zaczyna bawić się z koniem, to pierwsze pół godziny (lub więcej, w zależności od przypadku), poświęca na to, żeby uzyskać spokojnego, zrelaksowanego konia, który jest gotowy na dalsze zabawy. I potem niezależnie, czy zadziała liną lub carrotem mocniej, czy słabiej, czy koń zrozumie jego intencję, czy też będzie mała sprzeczka, wszystko jest zawsze na luzie i koń nie bierze tego do siebie. Bo na samym początku zrozumiał, że przy tym człowieku można czuć się bezpiecznie, polubił to uczucie i chce do niego wrócić. W takim stanie umysłu koń może się uczyć, może być partnerem. To mój ideał, do którego dążę.

Kiedy udało mi się dojść do takiego etapu z Dżamalem podczas jednej z zabaw, wszystko nagle zaczęło działać samo. Nie było już problemu ze staniem przy czyszczeniu, nie było chrapania na podwórku ani włażenia na mnie. To oczywiście dopiero pierwszy krok, ale naprawdę zrozumiałam, jak to jest niesamowicie ważne, że bez tego fundamentu nie da się niczego tak naprawdę osiągnąć. Że bez tego wiele sesji zamienia się w szarpanie i walkę o dominację, człowiek zawsze w pewnym stopniu zachowuje się jak drapieżnik, a koń jak zwierzę uciekające. Mam nadzieję, że uda mi się iść dalej w tym kierunku.

sobota, marca 27, 2010

Miłe złego początki

OGŁOSZENIE

Dowiedziałam się dziś, że Fakir jest na sprzedaż, właścicielka niestety nie ma dla niego wystarczającej ilości czasu. O moich zabawach z Fakirem możecie przeczytać w archiwum mojego bloga. To z nim zaczynałam zabawę z PNH i polecam tego konia każdemu, kto chciałby ćwiczyć naturalne jeździectwo, albo po prostu potrzebuje sympatycznego partnera do przejażdżek po lesie i wożenia się po ujeżdżalni :)

* * *

Dziś zaczęło się zupełnie niewinnie... Osoby nie mogące doczekać się dramatycznych opisów, zapraszam do dalszej części posta (od razu uspokajam - wszyscy są cali i zdrowi), pozostałych zapraszam do czytania całości :)

Przyjechałam do stajni uzbrojona w kalosze i komplet ubrań na zmianę. Kiedy szłam do Dżamala, spotkałam zrozpaczonego właściciela innego pensjonatowego konia, który nie wziął z domu gumiaków. Bohatersko wyprawiłam się po jego rumaka na padok, o mało nie zostawiając w błocie kaloszy (prawie wlało mi się górą...). W trudnych momentach łapałam konia za grzywę i opierając się na nim jakoś brnęłam. Koszmar!

Droga do Dżamala była nieco łatwiejsza, choć również nastręczała pewnych trudności. Na Anka Ranczo część padoków ogrodzona jest metalowymi palikami z dodatkowym elektrycznym pastuchem (i ta część ma wygodne w otwieraniu i zamykaniu bramy), część zaś ma tylko pionowe, drewniane słupy, pomiędzy którymi przeciągnięte jest kilka poziomów pastucha (i te mają bardzo niewygodne w użyciu przejścia). Dżamal stoi na tym drugim typie padoku, w dodatku trzeba przejść przez inny padok z kilkoma końmi, żeby się do niego dostać, co dodatkowo utrudnia całą operację. Ta cała logistyka będzie miała znaczenie w dalszej części postu...

Dżamal jak zwykle podszedł, żeby się ze mną przywitać, założyłam mu halterek i ruszyłam w drogę powrotną. Na "padoku pośrednim" odgoniłam rezydujące tam konie i postanowiłam po drodze pobawić się zabawkami, które są tam rozłożone. Podeszliśmy do podłużnych pniaczków, leżących na ziemi. Dżamal je obwąchał, potem popatrzył na mnie pytająco. Ja stałam już za pniaczkami i delikatnie zapytałam go, czy miałby ochotę przez nie przejść. Koń chwilę pomyślał, po czym podniósł wysoko przednią nogę, znów z pytającym wyrazem pyska. Odsunęłam się odrobinę, robiąc mu miejsce, a on przekroczył pieniek, podnosząc wysoko nogi. Jakie to fajne, że można nawiązać z koniem taki dialog! Potem był tego kolejny przykład. Podeszliśmy do innych pniaczków, tym razem było ich więcej i stanowiły znacznie trudniejsza przeszkodę. Chciałam tylko, żeby Dżami je powąchał (co zresztą zrobił), potem ruszyłam dalej. Kiedy na niego spojrzałam (znów pomiędzy nami leżały pniaczki), to zobaczyłam znów ten pytający wyraz pyska: "Chcesz, żebym przez to przeszedł?". Zrobiłam delikatnie zachęcający gest "Jeśli masz ochotę, to czemu nie." On przyjrzał się znów pniaczkom i zrobił trochę niepewną minę, ale nie ruszył się z miejsca: "Chyba nie dam rady..." Na to ja zrobiłam krok w kierunku końca pniaczków i delikatnie pokazałam mu linką, żeby je obszedł: "Nie ma sprawy, możesz je po prostu ominąć". Na to koń ruszył spokojnie i obszedł pniaczki. Inne konie, z którymi miałam do czynienia, w takich sytuacjach po prostu z założenia obchodziły przeszkody, jeśli nie miały ochoty ich pokonywać. A on wdał się ze mną w rozmowę na ten temat - a dodajmy, że to jeszcze właściwie dzieciak, ma dopiero 2 lata. Byłam pod dużym wrażeniem!

Resztę wizyty spędziłam leżąc na kilku oponach na padoku przy stajni, ponieważ postanowiłam zrobić "undemanding time", czyli "czas bez wymagań". Ciepłe, wiosenne słońce, wrzawa latających wszędzie ptaków, rześkie powietrze, błękitne niebo, ja i mój koń, pasący się w okolicy - było mi dobrze. Dżami ani razu do mnie nie podszedł, ale się tym nie przejmowałam, na taką bliskość przyjdzie jeszcze czas. Potem zabrałam go z powrotem na jego padok i tu zaczęły się schody...

Kiedy otworzyłam pastucha, wiodącego na wybieg Dżamala (czyli odpięłam dwa kabłąki, zaczepione drutem o pętelki z innego kawałka drutu) i próbowałam go wprowadzić do środka, srokata klaczka, która chodzi razem z nim postanowiła wybrać się na zwiedzanie okolicy. Dżami przy przechodzeniu przez bramkę zawsze jest niespokojny, bo boi się pastucha, ja w jednej ręce trzymałam linę, w drugiej linki pastucha, usiłowałam nie kopnąć się prądem, utrzymać konia po właściwej stronie płotu i jeszcze nie dopuścić do ucieczki klaczy. No i jeszcze nie zostawić kaloszy w głębokim błocie... Oczywiście ta sytuacja musiała się skończyć katastrofą. Srokata zwiała na padok obok, gdzie pasły się dwa inne konie, podbiegła do nich i prawie zarobiła kopniaka, a zaraz potem zaszarżował na nią postawny kasztan. Dżamal widząc to się przestraszył, zahaczył nogą o linki pastucha, kopnął go prąd i zaczął mi się wyrywać. Próbowałam go opanować, żeby wyzwolić go z tej linki, ale nie dałam rady, przy okazji sama wygrzmociłam się w błoto. Najadłam się strachu, bo Dżamal szarpał się z linką, nie mógł jej zerwać ani się od niej uwolnić. Na szczęście kiedy podniosłam się z ziemi, koń stał patrząc na mnie, przestraszony, ale cały - udało mu się wyplątać. Podeszłam do niego i zaczęłam uspokajać, jednocześnie oglądając jego nogi. Na szczęście nic nie zauważyłam, Marcin potem jeszcze się przyglądał i poprosiłam stajennego, żeby wieczorem jeszcze zerknął, czy na pewno wszystko w porządku.

Marcin bohatersko przybył mi na pomoc, biegnąc przez pastwisko w swoich zwykłych butach (możecie sobie wyobrazić, jak później wyglądały), sytuacja bowiem daleka była od opanowania. Klaczka nadal była na niewłaściwym padoku i nie miałam pomysłu jak ją zagonić do środka, nie wypuszczając przy okazji Dżamala... Podczas, kiedy zdejmowałam halter z mojego arabka, Marcin dzielnie bronił srokaczki przed atakami pozostałych koni. Potem się zamieniliśmy - on pilnował Dżamala, a ja poszłam z halterkiem po nią. Bez większych problemów dała do siebie podejść i założyć sobie kantar, ale potem zaparła się na dobre i nie chciała ze mną iść. Zdawałam sobie sprawę, że powinnam wziąć trzy głębokie wdechy i na spokojnie, powoli ją do siebie przekonać, dać jej czas na przemyślenie sytuacji itp. Ale byłam zbyt zdenerwowana całą sytuacją (dodajmy, że wokół nadal stały konie, które chciały dobrać jej się do zadka), w dodatku musiałam się spieszyć, żeby Dżami nie uciekł z padoku - istna masakra. Ciągnęłam ją za kantar, kiedy robiła choć kroczek, odpuszczałam i tak po kawałku przesuwałyśmy się w kierunku padoku. Czułam, że robię to zupełnie bez sensu, ale nie byłam w stanie się ogarnąć i jakoś lepiej tego wykombinować. Savvy w kryzysowych sytuacjach jest najtrudniejsze... Co jakiś czas podchodziłam do niej, głaskałam, ona wtedy przeżuwała i zaczynała mnie obwąchiwać. Potem szła parę kroków i znów wrastała w ziemię. Najgorzej było przy samym wejściu, tam się w ogóle nie chciała ruszyć. Kiedy zaczęłam rozmawiać z Marcinem, który starał się przytrzymać Dżamala i odwróciłam od niej uwagę - po chwili weszła do środka sama z siebie. Ech... Wystarczyło odpuścić z niej trochę presji i wszystko poszło gładko. Shame on me :)

Cała historia skończyła się na szczęście dobrze, ale co się najadłam strachu to moje. Następnym razem zamierzam zadzwonić do stajennego przed przyjazdem, żeby przyprowadził mi konia na padok pod stajnią. Ma większe doświadczenie i wyższe gumofilce, na pewno pójdzie mu lepiej niż mnie ;)

Z braku czasu nie opisałam moich zabaw z wtorku, postaram się to nadrobić jutro.

niedziela, marca 21, 2010

Kąpiel błotna

Kiedy w piątek przybyłam do stajni, moim oczom ukazał się smętny widok. Pastwiska zamieniły się w wyspy wymęczonej po zimie trawy pośród głębokich i rozległych jezior. Oczywiście tak wyglądały tylko fragmenty, gdyż pastwiska na Anka Rancho mają naprawdę imponujące rozmiary. Wszystkie konie stały zbite w jedną grupkę i wyglądały smętnie. Na jednej z kwater z przymkniętymi oczami stał ładny kasztanek, zanurzony powyżej pęcin w wodzie - miał masę suchszych fragmentów, ale najwyraźniej zaparkował w tej wodzie na dłużej. Ne dalszej kwaterze zobaczyłam Dżamala w towarzystwie srokatej klaczki. Był jedynym koniem na CAŁYM pastwisku, który w ogóle się poruszał. W tej ciszy i bezruchu tylko mój arabek spacerował, wąchał trawę, oglądał kałuże i ogólnie przejawiał objawy życia.

Z narażeniem życia wybrałam się po niego na padok - ogrodzenia są pod prądem, Marcin niechcący dotknął pastucha i kopnął go prąd. Nie poszłam najprostszą drogą, otwierając po drodze fragmenty ogrodzenia, ponieważ w kluczowym miejscu roztaczała się olbrzymia, malownicza kałuża. W końcu jednak udało mi się przedostać do Dżamala. Wyraźnie się zainteresował moim przybyciem, dzieliła nas jednak kałuża i nie kwapił się, żeby przez nią przejść. Mnie jednak udało się ją przeskoczyć, aby dotrzeć do mojego konia. Przywitaliśmy się, założyłam mu halterek i zaczęliśmy zabawę. Najpierw chwila przypomnienia friendly z carrotem, nie mamy jeszcze pełnego rozluźnienia, ale jest już znacznie lepiej. Potem zaczęliśmy ćwiczyć jeża na przód i tył. Z przestawianiem zadu szło dobrze, jak był skupiony, to ustępował bez problemu od pierwszej fazy. Z przodem poszło gorzej i zaczęły się bunty. Dla pewności pobawiłam się we friendly z carrotem koło jego głowy, to trochę pomogło, ale nadal Dżamal uważał, że przestawianie przodu nie jest fajne. Odchylał nos, potem szyję, ale nogi nie chciały za bardzo się przesuwać. Udało mi się uzyskać jedynie pół kroczku, ale uznałam, że nie będę na razie nalegał na więcej.

Później postanowiłam oswoić go z kałużami. Za pierwszym razem przeskoczył ją dalekim susem. Musiałam go prowadzać w tę i z powrotem przez wodę, ponieważ odsyłanie przy pomocy Driving Game niezbyt wychodziło. Za to nie najgorzej poszło cofanie go przez wodę jeżem na nosie. Kiedy szło nam już nieźle z kałużą, poćwiczyłam trochę przesuwanie przodu i tyłu rytmiczną presją. Szło nawet nie najgorzej. Arabek był trochę zdezorientowany tymi wszystkimi zabawami, ale robił dobra minę do złej gry :P Mam nadzieję, że się przyzwyczai za jakiś czas. Podczas zabaw z kałużą musiałam być trochę bardziej stanowcza, prosiłam go o ruch do przodu, on nie chciał, musiałam raz czy dwa użyć czwartej fazy, poza tym on się trochę buntował przy tym przestawianiu, wiadomo - gry dominacyjne. Wyszła nam z tego taka lekka przepychanka. Na szczęście po zakończonej zabawie, kiedy się dogadaliśmy i dałam mu odpoczynek, koń zaczął ziewać, zeszła z niego adrenalina i się rozluźnił :)

Potem podjęłam trudną decyzję, że chcę zaprowadzić Dżamala pod stajnię i go wyczyścić. Chciałam, żeby nauczył się stać spokojnie i, że czyszczenie to normalny element obrządku. Poza tym zobaczyłam, że ma mocno splątaną grzywę i postanowiłam ją wyczesać. Po drodze z pastwiska pobawiliśmy się chwilę w "touch it", czyli schemat "dotknij nosem". Na Anka Rancho na padokach lezą opony, kawałki drzew i inne sympatyczne zabawki, więc było co dotykać. Dżamal chętnie oglądał nowe przedmioty i chyba zaczął powoli rozumieć, że moje zabawy i gry mogą mieć jakiś głębszy cel. Najgorsza była sama końcówka, gdyż musiałam zanurzyć się w głębokim jeziorze i tym samym dokumentnie przemoczyć sobie buty. Powzięłam postanowienie, że koniecznie muszę zainwestować w gumiaki...

Na podwórku okazało się, że Dżamal nie czuje się zbyt pewnie. Wszedł w prawą półkulę, włączył "odkurzacz" i chrapał na wszystkie koniożerne rzeczy w okolicy. Zaczęliśmy się w związku z tym oswajać z nowym otoczeniem. Na szczęście koń nie świrował, był tylko nieco podminowany i czujny, jak się za bardzo nakręcął, to go cofałam, on mlaskał i się uspokajał. Pod stajnią okazało się, że na kilku szmatach leży przerażający, czarny piesek. Dżamal skradał się do niego, stawiając nogi na czubkach kopyt, wyciągając efektownie swoją arabską szyję i rozdymając chrapy. Widać było, że w każdej chwili jest gotowy odskoczyć. Zrobiliśmy kilka podejść i odejść, żeby mógł się trochę oswoić. Kiedy w końcu zdecydował się powąchać psa, ten podniósł się z posłania, czym całkowicie zaskoczył Dżamala, który wykonał skok do tyłu z wielkimi oczami. Na szczęście opanował się i nie rzucił do ucieczki.

Zapoznaliśmy się potem z drugim pasem, taczką, koszem na śmieci, stajennym, drugim stajennym, płotkiem i innymi obiektami. Starałam się robić nawrotki na dość dużych łukach, bo czytałam, że dla młodego konia ciasne zakręty są dużym obciążeniem. Dżamal w dużej mierze się uspokoił, choć był nadal czujny i nie mógł ustać w miejscu. Chciałam go na chwilę przywiązać, żeby pójść po szczotki, ale nie byłam pewna, jak się zachowa. Zamotałam bezpieczny węzeł i postałam przy nim chwilę. Wiercił się, ale kiedy lina się napinała, nie szarpał się tylko ustępował. Przypomniała mi się porada z jakiejś książki, żeby wiązać do kółka w ścianie kawałek sznurka, a dopiero do niego linę, żeby w razie odsadzenia się koń nie zrobił sobie krzywdy - sznurek pęknie i nie będzie problemu. Tak też zrobiłam - jak się okazało słusznie. Dżamal szarpnął się, kiedy pies przeszedł za nim, kawałek sizalu się urwał i koń dzięki temu się wyswobodził. Na szczęście nigdzie nie uciekł, bez problemu wyplątałam go z liny i poprosiłam stajennego o przyniesienie skrzynki za szczotkami. Na naukę stania przy koniowiązie przyjdzie czas później.

Udało mi się pięknie wyczesać sierść i grzywę Dżamala, choć rozplątanie kilku kosmyków zajęło mi sporo czasu. Koń łaził w kółko, ale co jakiś czas stawał na chwilę spokojnie. To zabawne, jaki jeszcze z niego dzieciak, nogi mu się plączą, nie zawsze jest skoordynowany. Jest przy tym bystry i taki łagodny, towarzyski i kontaktowy. Bardzo mi odpowiada jego charakter. Muszę go jeszcze wszystkiego nauczyć, ale mam nadzieję, że dla obu stron będzie to przyjemność.

A tu trochę zdjęć:

Podwórko przed stajnią
Od Kąpiel błotna

Oswajanie z podwórkiem
Od Kąpiel błotna

Od Kąpiel błotna

Od Kąpiel błotna

Od Kąpiel błotna

Od Kąpiel błotna

Pies, którego życiowym celem i radością jest przynoszenie rzucanego kawałka drewna:
Od Kąpiel błotna

Pięknie wyczesana grzywa:
Od Kąpiel błotna

wtorek, marca 16, 2010

Friendly Game

Nasze zabawy z Dżamalem postanowiłam zacząć klasycznie - czyli od Friendly Game. Najpierw wspólnie z Marcinem poszliśmy na pastwisko. Arabek stoi teraz z koleżanką, gniadoskrokatą klaczką w jego wieku. Od razu nas zauważył i podszedł się przywitać, a klaczce nie pozwolił podejść i ją odganiał. W ogóle cały czas bawił się z nią w gry dominacyjne, które wyraźnie wygrywał (ku uciesze Marcina). Później jednak sami staraliśmy się ją odganiać w myśl zasady, że inne osobniki z daleka od stada trzyma koń alfa. Dżamal ewidentnie odzyskał już rezon i zadomowił się na Anka Rancho. Jest znacznie weselszy i pewniejszy siebie niż ostatnio, co bardzo mnie cieszy.

Po tej krótkiej wizycie wróciłam do stajni, żeby przygotować mesz. Nie miałam pojęcia ile tego nasypać, więc wzięłam tak na oko. Oczywiście okazało się, że zrobiłam go trzy razy za dużo. Myślę, że to wina tego, że kupiłam za duże wiadro i optycznie mi się wydawało, że jest tego mało. Na szczęście pan stajenny wykazał się dużym zrozumieniem i ustaliliśmy, że dam koniowi na obiad trochę owsianki, a on resztę da mu razem z kolacją.

Uzbrojona w linę z halterkiem i carrot stick poszłam znów na padok. Najpierw pobawiliśmy się w catching game, czyli koń miał mnie złapać. Kiedy nie zwracał na mnie uwagi, to szłam zdecydowanie w kierunku jego zadu, a w ostateczności machałam liną, sugerując, że powinien ustąpić. Kiedy patrzył na mnie lub obracał się w moją stronę, odchodziłam. Na początku szybko załapał i chodził za mną, ale po chwili mu się znudziło, więc powtórzyliśmy zabawę kilkakrotnie. Stanęłam przy jego łopatce i zaczęłam głaskać po kłębie. Koń ruszył, no to ja ruszyłam razem z nim, nie zdejmując mu dłoni z kłębu. Tak przespacerowaliśmy sporą część pastwiska, liczyłam na to, że się zatrzyma, ale nie. Kiedy się ode mnie w końcu odłączył, zaczął mnie okrążać, a ja ciągle prosiłam o odangażowanie zadu i patrzenie na mnie. Zanim się to udało, znów pozwiedzaliśmy fragmenty pastwiska (nie muszę dodawać, że srokata klacz chodziła za nami trop w trop).

Kiedy "turn and face" zaczęło z miarę działać (starałam się nie być zbyt krytyczna), przeszłam do friendly z liną. Głaskanie po lewej stronie nie stanowiło problemu, po prawej trochę większy. W ogóle zauważyłam, że Dżamal woli patrzeć na mnie lewym okiem - podobnie zresztą, jak większość koni. Wynika to jak sądzę z tego, że ludzie zazwyczaj wszystko robią z tej właśnie strony. Potem robiłam friendly z liną przerzuconą przez szyję. Okazało się, że skórzany popper jest niezwykle ciekawy i przyjemnie się go przeżuwa :) Krótkie odczulanie pomogło Dżamalowi zaakceptować linę, która dynda mu po łopatce.

Następnie przyszedł czas na nakładanie haltera. Przełożyłam go nad szyją i prosiłam przy pomocy jeża (czyli naciskając linką halterka na szyję), żeby odwrócił głowę do mnie. Kiedy to zrobił, nałożyłam nachrapnik halterka, a kiedy poczułam, że jest jeszcze niepewny, zdjęłam go z powrotem. To spowodowało duże rozluźnienie u konia, pojawiło się nawet ziewanie! Bardzo mnie to ucieszyło, wycofałam się i dałam mu przemyśleć sprawę.

Myślałam nad tym, żeby skończyć w tym miejscu zabawę, bo jego rozluźnienie było dla mnie najważniejsze, ale po chwili sam do mnie podszedł i wyglądał, jakby chciał dalej się bawić. Nałożyłam mu ponownie halterek, tym razem do końca. Zaczął znów ziewać - super, chciałabym żeby rozluźniał się w ten sposób jak najczęściej. Pochodziliśmy trochę po padoku, a potem wzięłam carrot sticka i ćwiczyliśmy friendly. Koń nie był jakoś bardzo przerażony tym nowym sprzętem, ale jednak z pół godziny go odczulałam na zarzucanie stringa, machanie nim i uderzanie w ziemię. Miałam oczywiście publiczność w postaci klaczki. Dżamal po tych zabawach był całkiem wyluzowany, akceptuje już carrota, choć na razie nie jest to może miłość. Na koniec zaczął się o mnie czochrać łbem, co chyba też jest jakąś oznaką zejścia adrenaliny :) Skończyliśmy zabawę, buty miałam już przemoczone, choć w słoneczku było całkiem ciepło.

Potem poszłam po mesz. Włożyłam trochę do małego wiaderka, dodałam dwa jabłka i zaniosłam Dżamiemu na padok. Marcin zajmował się trzymaniem na dystans klaczki, a ja przyglądałam się, jak arabek pałaszuje. Umorusał sobie nos jedzeniem, co bardzo mu się nie podobało i cały czas próbował go o coś wytrzeć. Zjadł raptem połowę porcji (a i tak przyniosłam mu niecałą połowę tego, co zrobiłam), bez wielkiego entuzjazmu. Nie wiem, czy nie za bardzo mu smakowało, czy po prostu nie był głodny. Cóż, mam nadzieję, że wieczorem zje jednak resztę.

Naszła mnie taka refleksja, że zabawy z własnym koniem są znacznie bardziej satysfakcjonujące, niż z cudzym. Robię wszystko powoli, nie spiesząc się. Nawet samo przebywanie z nim na padoku jest przyjemne i wcale nie nudne. Czuję, jakby kontakt z nim był o jeden poziom głębszy, niż z innymi końmi (oczywiście z mojej strony, bo jemu pewnie to póki co nie robi różnicy). Nie spodziewałam się, że tak będzie. Dzięki temu nawet, jeśli jestem w stajni krócej, niż przy Fakirze czy Ejenie, to nie czuję niedosytu. Choć oczywiście nie mogę się doczekać kolejnej wizyty. Najchętniej bywałabym u niego codziennie ok. godzinki. Ale biorąc pod uwagę, że do stajni muszę jechać 45 minut w najlepszym razie, to niestety mało wykonalne.

niedziela, marca 14, 2010

Pierwszy dzień na Anka Rancho

Byłam wczoraj pierwszy raz u mojego własnego konia :) Mimo momentami słonecznej pogody, strasznie zmarzłam, bo wiał lodowaty wiatr. Dżamal stoi na dużym padoku, na przyległych wybiegach stoją dwa inne konie, a parę metrów dalej pasie się całe stado, więc ma wokół siebie więcej koni, niż w Niewierzu - tam wychodził tylko z Gazanem.

Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Już na początku miła niespodzianka - Dżamal przywitał mnie rżeniem! Podszedł do ogrodzenia i wyraźnie ucieszył się na mój widok. Może byłam dla niego jedyną znaną rzeczą w tym nowym otoczeniu.
Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Przywitałam się z nim, a potem zapoznali się z Marcinem. Udało się porobić trochę zdjęć, lepszych niż poprzednio. Widać było, że jest trochę niepewny i przestraszony, zarżał raz w kierunku stada.

Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Chwilę pobawiliśmy się na padoku, potem założyłam mu halterek. Nie był bardzo chętny, ale kilka razy przyciągnęłam jego głowę do mnie, zanim skończyłam zakładanie i w końcu odpuścił.

Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Postanowiłam zabrać go pod stajnię i wyczyścić. Zadanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam. Problem zaczął się już przy przechodzeniu przez bramę pastwiska. Mam wrażenie, że Dżamal przeżył bliskie spotkanie z elektrycznym pastuchem i bał się podejść do ogrodzenia. Łypał cały czas w kierunku bramy, jakby szukał "tej małej, kiepsko widocznej linki, która go kopnęła".

Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Od Pierwszy dzień na Anka Rancho


Zaczęłam więc proces przekonywania go, że bramka nie zamierza kopać, kiedy jest otwarta. Podchodziłam, koń robił parę malutkich kroczków, odchodziliśmy. Po kilku próbach przez bramę przeszła głowa, szyja i kawałek kopytka. Przy pomocy jeża próbowałam go przekonać, żeby poszedł dalej (ja stałam już za bramką, ciągnęłam linę i kiedy starał się zrobi choć pół kroczka, odpuszczałam). To jednak nie przyniosło oczekiwanego skutku. Marcin postanowił spróbować, zrobił długie "retreat", pobiegał z nim trochę po padoku. Dżamal szedł chętnie, tylko ponoć pukał kopytami w buty Marcina :) To jednak też nie pomogło. W końcu postanowiłam zaufać metodzie "przybliżanie - oddalanie" i po prostu podchodziłam z koniem do bramki, czekałam na punkt, gdzie nie chciał iść dalej i cofałam go jeżem na nosie 4 kroki (zresztą nauczył się już cofania na 1-wszą fazę). Zrobiłam tak 5 razy i koń przeszedł przez bramkę. Magia! :) Powtórzyłam przechodzenie przez ten newralgiczny punkt do momentu, aż Dżamal robił to spokojnie i bez emocji, po czym poszliśmy dalej.

Na Anka Rancho, kiedy wraca się z pastwiska, trzeba przejść przez jedną ze stajni, żeby dotrzeć do pozostałych zabudowań. Przechodzi się przez dwie rozsuwane bramy, których prowadnice tworzą dość szerokie i wysokie progi. Dżamal po krótkim zastanowieniu postanowił długim susem przeskoczyć próg, żeby broń boże nie dotknąć go kopytem. Tu również wystarczyło kilka spokojnych przejść w jedną i drugą stronę, żeby zrozumiał, że po tym da się normalnie chodzić. Cieszę się, że zabrałam go z tego pastwiska i mogłam pomóc mu na bezstresowe poradzenie sobie z tymi problemami, nie wiem, jak stajenny by do tego podszedł. Czułam, że naprawdę robię to "dla konia, a nie koniowi".

Na podwórku Dżamal dużo bardziej się denerwował. Wiał wiatr, wszystko klekotało, nie widział koni - trudno się dziwić. Jego nerwy objawiają się jednak tak samo delikatnie i subtelnie jak wszystko inne, więc nie był trudno go opanować. Kiedy się go cofało, zaczynał mlaskać. Przy czyszczeniu stał w miar spokojnie (Marcin go trzymał), ale okazało się przy tym, że kiepsko sobie radzi ze staniem na trzech nogach, ciągle tracił równowagę. Trzeba będzie nad tym popracować.

Potem odprowadziliśmy go na padok. Niestety nie udało mi się osiągnąć jego pełnego rozluźnienia, ale myślę, że mamy na to czas.



sobota, marca 13, 2010

Podróż

Na początek dobra wiadomość - udało się wczoraj dowieść Dżamala do Warszawy :)

Zaczęło się jednak nie tak różowo... Około 12 dowiedziałam się, że facet od transportu prawdopodobnie jednak tego dnia nie przyjedzie i może mnie zawieźć w niedzielę albo w poniedziałek. Jak sami rozumiecie nie była to zbyt ciekawa perspektywa. Paweł z Niewierza obiecał, że w razie czego wynajmie w sobotę samochód i mnie zawiezie, ale raz, że byłoby to droższe i dla niego to kłopot, a dwa, że mimo wszystko wolałam jechać w piątek. Po dłuższych negocjacjach udało się ustalić, że jednak pojedziemy k. 16, facet weźmie samochód osobowy z bukmanką (zresztą jak się okazało w koniowozie i tak nie byłoby dla mnie miejsca, on chyba założył, że mnie nie będzie, nie wiem).

Przez kilka godzin czekania chodziłam po padoku i robiłam zdjęcia, ale Dżamal właził mi cały czas na głowę, więc wiele ujęć przedstawia jego wielki nos :) Nie chciało mu się tez ruszać (chyba, że odchodziłam, to szedł od razu za mną), więc zdjęcia wyszły mało efektownie, również ze względu na kiepskie światło.

Oto Dżamal:
Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010


A to jego matka Danami (jest do niej bardzo podobny z pyska):
Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010


Paweł nalegał, żeby na wszelki wypadek podać Dżamalowi Sedalin, potem się okazało, że raczej nie było to potrzebne. Na jakieś 0,5 h przed planowanym wyjazdem poszłam do stajni, koń był lekko podmulony, ale bez przesady. W tym czasie zaczynał już padać deszcz i było strasznie zimno, a w dodatku wiedziałam, że bukmanka jest mniej szczelna od koniowozu, więc poszłam sprawdzić, czy Dżamiemu nie jest zimno. Obmacałam uszy i okazało się, że końcówki ma mocno chłodne. W związku z tym wydębiła od Pawła jakąś polarową derkę, która była miejscami porwana, więc ją w pośpiechu zaszyłam. Pasowała akurat.

Ok. 16.30 pojawił się transport. Wprowadziłam Dżamala do środka powoli i cierpliwie, wchodził krok po kroczku, ale ani razu się nie wycofał. Byłam z niego bardzo dumna.

Do Warszawy jechaliśmy 8 h, w śniegu i marznącym deszczu. Koń całą drogę był bardzo spokojny, ale pod koniec już widziałam, że jest zmęczony. Wcale mu się nie dziwiłam, sama byłam wykończona! O 1 w nocy zajechaliśmy przed stajnię. Zarówno stajenny, jak i Anka (praz oczywiście Marcin) czekali na nas wytrwale, za co jestem im bardzo wdzięczna. Dżamal wyszedł z przyczepy spokojnie i powoli, bez nerwów. Zaprowadziłam go do nowego boksu, grubo wyścielonego świeżą słomą. Rozejrzał się, przywitał ze srokaczem z boksu obok i zajął się konsumpcją siana. To się nazywa wyluzowany koń :)

Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010


Kiedy zajrzałam jeszcze do boksu przed odjazdem, zobaczyłam uroczą scenkę. Dżamal jadł sianko, a srokacz trzymał go pyskiem od góry za szyję i lekko memłał. Arabkowi nie robiło to chyba różnicy, więc zakładam, że było to przyjacielskie memłanie - wyglądało bardzo śmiesznie. Mam nadzieję, że Dżamalowi zostało do rana trochę grzywy...

czwartek, marca 11, 2010

Jestem w Niewierzu

Dzięki cudowi nowoczesnej technologii siedzę sobie w Niewierzu z netbookiem i piszę wpis na bloga :) Jutro ok. 11-12 wyruszamy z Dżamalem do Warszawy. Dziś dotarłam do stadniny dosyć późno, więc nie miałam czasu na długie zabawy z koniem, ale postanowiłam chociaż trochę się z nim zapoznać i przygotować do wchodzenia do przyczepy. Co prawda podczas poprzedniej podróży nie sprawiał ponoć problemów, ale wtedy jechał z innym koniem. Jak to mówią:"Prior and proper preparation..." i tak dalej :)

Od Dżamal marzec 2010

Od Dżamal marzec 2010


Na początek poszłam przywitać się z Dżamalem w boksie. Był mną bardzo zainteresowany, obwąchał mnie dokładnie, później linę i halter. Kiedy zarzuciłam mu linę na szuję, był bardzo zdziwiony i przez dłuższy czas badał dyndający mu przy łopatce popper i to dziwne białe coś. Później bez problemu założyłam mu halter. Wygląda ślicznie w fioletowym (ponownie ukłony w kierunku p. Podkowy)!

Później poszliśmy pobawić się na rounpenie - nie mogliśmy odchodzić zbyt daleko, bo Gazan płakał, kiedy tracił Dżamala z pola widzenia. Najpierw po prostu prowadziłam go na linie, robiąc duo zmian kierunku. Na początku nie zwracał na mnie zbytniej uwagi, ponieważ musiał obwąchać dokładnie wszystkie końskie kupy, później jednak zorientował się, że trzeba pilnować, gdzie idę, bo potrafię zrobić nagły zwrot. Przy zakrętach kilka razy odrobinę na mnie wchodził, ale wystarczyła lekka "kaczuszka", żeby się odsunął.

Później Dżamal zaczął grzebać nogą w piachu i przymierzać się do wytarzania. Koniecznie chciał zrobić to tyłem do mnie, ale w takim wypadku mógłby się kompletnie zaplątać w linę, więc nie chciałam do tego dopuścić. W końcu opadł na ziemię i z gracją słonia zaczął turlać się po ziemi. Barok zupełnie inaczej się tarzał, Dżamal wyglądał, jakby zarówno położenie się, jak i przewalanie z boku na bok sprawiało mu pewną trudność.

Od Dżamal marzec 2010


Później znów spacerowaliśmy, wprowadziłam cofanie i wystarczyły chyba dwie "kaczuszki", żeby koń zrozumiał o co chodzi i zaczął się cofać, ustępując mi miejsca. Potem chwilę robiłam FG z liną, dawał się nią głaskać, przy zarzucaniu był trochę spięty, ale potem się nieco rozluźnił. Opuszczałam mu też parę razy głowę i delikatnie przestawiałam zad. On reaguje zupełnie inaczej, niż konie, z którymi do tej pory pracowałam. Jest subtelny i reaguje nawet na delikatne sygnały, trochę jak RBI. Jest przy tym pewny siebie i ciekawski. Kiedy zwraca na coś uwagę, to jest w tym takie skupienie i chęć dialogu z człowiekiem. Asia twierdzi, że taka jest arabska natura. Bardzo mi się to podoba. Muszę powiedzieć, że zabawa z własnym koniem to zupełnie co innego, niż z cudzym. Mam poczucie, że wszystko, czego go nauczę (dobrego i złego) zostanie już ze mną i, że będę widziała skutki moich działań na dłuższą metę. Kiedy wkładam wysiłek i czas w konia, to będzie to w przyszłości procentować mi, a nie komuś innemu. To zmienia perspektywę.

Ponieważ nie mogłam pobawić się koło przyczepy, gdyż była za daleko od Gazana, znalazłam inny sposób na poćwiczenie przed jutrzejszym transportem. Wejście do stajni ma taki niewielki podjazd o podobnym kącie nachylenia, jak trap do przyczepy. Wprowadziłam tam Dżamala, a następnie wycofałam, używając jeża na nosie (przy pomocy halterka). Na początku udało mi się uzyskać po jednym kroczku, widać, że koń nigdy tego nie robił i jest trochę niepewny. Po kilku próbach szło nam już jednak całkiem nieźle. Przydał się jeż na zad, kiedy koń wycofywał się pod niewłaściwym kątem. Jeż do przodu, czyli wprowadzanie konia do stajni też wymagało ćwiczeń. Kiedy szłam pierwsza, koń za mną podążał, ale kiedy stałam z boku i on miał wejść do stajni (albo przejść przez bramę roundpenu), pojawiał się problem. Pod koniec zabawy Dżamalowi udało się wejść do boksu, kiedy stałam z boku i delikatnym jeżem na halterku wskazywałam mu drogę.

To był przykład robienia czegoś "for the horse, not to the horse", czyli dla konia, a nie koniowi. Wszystkie te ćwiczenia mają nam pomóc jutro bezstresowo zapakować go do przyczepy. Oczywiście to nie jest zbyt dużo, ale zawsze starałam się go jakoś przygotować.

P.S. Dżamal jest na rozkładówce w "Koniach i Rumakach"! Całkiem fajne zdjęcie - Dżamal to ten dalej.

piątek, marca 05, 2010

Przygotowania

Przygotowania do transportu Dżamala idą pełną parą. W czwartek jadę do Poznania i najprawdopodobniej w piątek (a najdalej w sobotę) ruszam z koniem do Warszawy. Ponoć wchodzenie do przyczepy to dla niego żaden problem, więc powinno pójść gładko - zawsze w dzień przed wyjazdem mogę go chwilę pooswajać z przyczepą, która stoi w Niewierzu na podwórku.

Zakupiłam dziś kantar z uwiązem - będę go używać chyba wyłącznie do transportu, bo na Anka Rancho konie chodzą gołe (co bardzo mi odpowiada), a do zabaw będę go brała na halterku, więc na codzień kantar będzie ozdabiał siodlarnię. W Decathlonie zdecydowałam się na taki w komplecie z uwiązem, ponieważ miał przyjemny w dotyku, zamszowy materiał na nosie i potylicy, był też lepiej wykonany od pozostałych. Oczywiście zapomniałam sprawdzić, jaki to rozmiar i po wyjściu za sklepu zaczęłam się przejmować, że może będzie za duży na arabską główkę (dopatrzyłam się, że ma wielkość 2). Przyłożyłam go do mojego kantarka sznurkowego, ale nadal nie byłam usatysfakcjonowana. Postanowiłam więc wygrzebać zdjęcie Dżamala, powiększyć je tak, żeby oddawało rzeczywistą wielkość jego głowy i przyłożyć kantar do monitora. Marcin patrzył na mnie jak na wariatkę :P Test wypadł pozytywnie. Przejrzałam przy okazji pozostałe zdjęcia i... eureka! Gazan (kumpel Dżamala) ma IDENTYCZNY kantar na zdjęciach! Oto on:

Od Skrzynka

Okazało się, że nie jestem oryginalna, bo nawet kolor wybrałam dokładnie taki sam. No ale teraz mam już pewność, że będzie pasować.

Nabyłam ponadto siatkę na siano, która przyda się w transporcie, bo Dżamal dzięki temu będzie powoli wyjadał siano i dostarczy mu to dodatkowej rozrywki. Zaopatrzyłam się również w duże wiadro, w którym będę mogła przygotowywać mesz. Przyda się pewnie również do innych zastosowań. Na wyjazd zamierzam wziąć ze sobą linę 3,7 m, oba kantary, siatkę na siano i całą masę smakołyków St. Hippolyta :)

W niedzielę wybieram się na Anka Rancho, żeby wszystko przygotować. Zawiozę tam swoje końskie rzeczy - jakieś liny, carrot sticki, piłki, płachty itp. Sprzęt jeździecki pewnie też tam zostawię, choć nie wiem, kiedy w najbliższym czasie będę dosiadać jakiegoś konia. Chyba, że umówię się z Anką na jakieś douczki na jej rumakach. Chcę się też dowiedzieć o wszystkie szczegóły odnośnie żywienia, ponieważ staram się opanować kwestię ustalania diety dla Dżamala. Na razie rozważam dodawanie mu do owsa słonecznika, żeby się trochę odpasł, ale jeszcze nie wiem, czy to słuszne.